Zacznijmy od tego, że będzie to recenzja całego Elsword, a nie polskiej wersji językowej gry. Nie interesują mnie błędy ortograficzne, wyjeżdząjące teksty, absurdalne nazwy poniektórych przedmiotów/umiejętności, czy całkiem skopany dubbing postaci w ojczystej lokalizacji. Wisi mi to, w in-game zawsze przecież można wyłączyć sobie dźwięk i posłuchać swoich całkiem legalnych empetrójek, a na mowę pisaną po prostu nie zwracać uwagi. Liczy się przecież to, co znajdziemy „głębiej”.
Nie dla wszystkich
Może zabrzmi to banalnie, ale Elsword nie jest grą dla wszystkich. Trzeba lubić takie klimaty, klimaty, w których pełno kolorowanki, słodziutkiej grafiki, jeszcze słodszych japońskich dzieci i potworków, które wcale nie przypominają realnego zagrożenia. Jeśli nawet jesteście fanami platformówek MMO, to będziecie musieli wykazać ogromne samozaparcie i zdusić w sobie wewnętrzny głos, mówiący – nie, nie chcemy w to grać. Infantylnośc Elsworda wylewa się hektolitrami, a po kilku godzinach przełykania tego uczucia będziemy zmuszeni kliknąć „zamknij” i udać się na realnej, brutalnej i pozbawionej takiej gammy barw rzeczywistości. Chwała Bogu, że istnieje coś takiego jak Stamina (w polskim tłumaczeniu – Wola), bo mało kto wytrzymałby tutaj z 10 godzin.
No właśnie, Elsworda trzeba dawkować umiejętnie, w regularnych dawkach nieprzekraczających kilku godzin dziennie. Wtedy można grać w miarę przyjemnie, nie kolidując tym samym z innymi zajęciami, a nawet grami (mogą być MMO). Pełną pulę Woli wykorzystamy po około 2 godzinach efektywnego chodzenia po dungeonach. I wtedy radzę pozałatwiać resztę spraw, posprzedawać śmieci z eq, rozegrać parę walk PvP i się wylogować. Do takiego typu „grania” Elsword nadaje się idealnie. Nie stracimy zapału, chęci, a reszta graczy nie odskoczy nam lvl’ami – proste.
Nie dla idiotów
Oglądając po raz pierwszy gameplay z Elsworda myśleliście pewnie, że to kolejna, niewymagająca myślenia gra, w dodatku z grafiką a’la dzieci w wieku 10 lat, więc tym bardziej powinna być prostsza i głupsza niż pozostałe. Wystarczy przecież iść w prawo (w niektórych dungach o dziwo w lewo ^^), wciskać klawiszową kombinację Z-Z-Z, X-X-X i rozwalać wszystko na swojej drodze. I właśnie na takim rozumowaniu przejechało się pewnie wielu graczy… w tym ja. Nie zdajecie sobie sprawy, ile czasu trzeba poświęcić na doszlifowanie swojego skilla i automatycznych, mimowolnych tricków. Nie zdajecie sobie sprawy, jakie baty będziecie dostawać na arenach PvP, kiedy to byle obsczymur, w dodatku z nickiem zakończonym na „_PL” będzie rozjeżdżał Cię jednym kombem. Nie muszę chyba dodawać, że nasze morale będą wtedy na najniższym poziomie, a kolejnym odruchem będzie chęć odinstalowania gry – nie róbcie tego, bo gdy już wskoczycie na ten high lvl, to poczujecie, że opłacało się siedzieć kilkadziesiąt godzin z Elswordem.
Można rzec, że przez 1-30 lvl przechodzimy rozbudowany Tutorial, gdzie dopiero się uczymy: wykonywania kolejnych, bardziej skomplikowanych kombosy, wraz z umiejetnoścą unikania obrażeń. Gdy już to ogarniemy – fajnie, ale pozostanie jeszcze tyle rzeczy do zrozumienia, że naprawdę trzeba poświęcić sporo dni, sporo klawiszy na klawiaturze i sporo słów k**wa, żeby wreszcie wejść do rozgrywki Player vs Player i jak równy z równym walczyć o zwycięstwo. Przygotujcie się więc na dłuuugą, lecz satysfakcjonująćą ściężkę rozwoju.
Nie dla powtarzalności
To cenię w Elsword, że twórcy nie poszli na łatwiznę. Spędzili oni pewnie kilkaset godzin na tworzeniu, rysowaniu i programowaniu dungeonów, ale udało się, bo każda „plansza” (haha, sry, ale nadal śmieszy mnie polski zamiennik) posiada swój niepowtarzalny urok, który odróżnia ją od reszty mapek. Jest bardzo trudno znaleźć drugiego, spotkanego wcześniej mobka, nie mówiąc o zaprojektowanych platformach, skokach i przejściach.
Nie czułem tutaj nawet efektu „powtarzalności”, który jest przecież obecny w 99% side-scrollerów. No dobra, czułem, ale dopiero wtedy, kiedy osiągnąłem 30 lvl. Wcześniej jakoś nie zwracałem uwagi, chociaż musiałem przechodzić jednego dunga nawet po kilka razy.
Nie dla ideału
Elsword to (uwaga – spoiler) dobry MMORPG, ale posiada 2 ogromne minusy. Pierwszym są… komiksowe umiejetności. Nazwałem je dlatego, że przed uderzeniem skilla pokazuje się nam komiksowy ekran – z charakterystycznymi okienkami, który naprawdę wkurza. Dlaczego? Nie dość, że zatrzymuje całą akcję na 1-2 sekundy, to może skutecznie wytrącić innego członka zespołu z rytmu. Zdarzyło mi się to już kilka razy, kiedy mój kompan użył umiejętności milisekundę przed tym, jak ja chciałem to robić. I wychodziło na to, że mój dmg poszedł się jeba*, kiedy poprzedni skill powalił mobka na ziemię, a ładowanie całej many Aishą nie należy do szybkich i łatwych rzeczy…
Druga sprawa – chaos, chociaż polski lektor w polskim trailerze mówił raczej o „tyle akcji nie pomieści żaden ekran”. Owszem, rozgrywka solo może i jest dynamiczna, może i polega na skillu gracza, ale jeśli do dunga wejdziemy w 3-4 osoby, to tą akcję – za przeproszeniem – szlak trafi. Kooperacja w Elsword to pojęcie względne, utopia, Matrix, który po prostu nie istnieje. Chodzi przede wszystkim o to by rushować przed siebie, walić skillami i unikać pułpek, a gdy robi tak kilku graczy naraz, to widzimy tylko ciągłą kombinację: wybuchy – freeze – wybuchy – freeze – wybuchy i tak do końca. Oczywiście, dynamika jest, tylko taka, że mamy problem z rozszyfrowaniem, w którym miejscu znajduje się nasza postać i „dlaczego ten potwór już nie żyje”.
Szczerze
Nie będę owijał w bawełnę – Elsword to najlepsza platformówka, jaka kiedykolwiek pojawiła się w światku MMORPG. Najlepszy, ale niepozbawiony minusów, dużych minusów. Potrafią one skutecznie zespuć jakąkolwiek przyjemność z grania, ale potrafią też zostać niezauważone i nie ingerować zbytnio w postrzeganie całości. Zależy tylko, od jakiej strony patrzymy - czy z perspektywy osoby szukającej dobrej zabawy, czy osoby-gracza, który poprzednie kilka lat spędził na dziesiątkach podobnych tytułów. Wybierzcie swojego odpowiednika i wystawcie Elswordowi swoję ocenę. Ja daję…
4/6