Nie wiem w zasadzie czemu, ale jakoś tak w ciągu dnia zachciało mi się coś napisać : o Poczułem jakieś silne natchnienie i od razu do głowy wpadł mi pomysł, no i napisałem pierwszą część jakiegoś opowiadania :x Nie gwarantuję, że ten projekt skończę, bo po prostu teraz chce mi się pisać. Może pojutrze, albo za 4 dni mi się na powrót odechce - nie wiem. Póki co wrzucam pierwszą część, która jest tak naprawdę teaserem historii, którą chcę opowiedzieć. Niemniej jednak, dajcie znać co o tym myślicie
_____________________________________________________
Słońce prażyło tego dnia bardziej niż zwykle. Ciemnozielona płachta wskazująca na przynależność do jakiegoś zachodniego rodu, opasała malutki, ostatni wóz karawany, choć i ona na niewiele się przy upale zdawała. Stosy pomarańczy, pod wpływem temperatury, już dawno zaczęły wydawać zapach dla nozdrzy co najmniej nieprzyjemny. Soki wypływające z owoców przygniecionych przez dezerterów skutecznie i na stałe przyciągnęły całą masę różnorakiego robactwa, żywiącego się zarówno cytrusami, jak i krwią. Liczba wschodów i zachodów słońca wskazywała, że do celu już bardzo niedaleko. Z każdym kolejnym dniem podróży klatka wozu stawała się dla Granta coraz mniejsza. Wyobrażał sobie, że to pętla stopniowo zaciskająca się na jego krtani. Mimo, iż uważał swój obecny żywot za załosny, to nie chciał umierać. Dziwiły go tym bardziej własne myśli o stryczkach i śmierci. Dziwne rozważania, których zaczął się obawiać, przerwał mu ruch po drugiej stronie wozu.
- Jak długo jeszcze, do cholery – zaklął drugi z chłopców – będziemy cisnąć się w tej zasranej owocowej skrzynce? Chłopak odrzucił dwie garście zgniłych, ściśniętych cytrusów i odwrócił się na drugi bok. Miejsca w wozie było właściwie tylko tyle, żeby móc obrócić się wokół osi ciała. Grantowi od razu rzuciły się w oczy plecy leżącego przyjaciela. Całe, niezasłonięte nawet skrawkiem tkaniny były już wręcz wyżarte przez pustynne pijawki, a wysuszona, szorstka skóra powoli sama odchodziła od powierzchni ciała. Grant zdawał sobie sprawę, że podobnie muszą wyglądać jego własne plecy, ale myśli te dochodziły do niego o tyle łatwiej, że już praktycznie nie czuł bólu. Zdawało mu się nawet, że pijawki być może w zamian wstrzykują mu jakąś magiczną, przeciwbólową substancję. Po chwili uznał to jednak za głupie i zwrócił się twarzą do przyjaciela.
- Niedługo... Najgorsze jednak, że na pewno spędzimy tu co najmniej jedną, najbliższą noc.
- k**wa... – odburknął niewyraźnie chłopak. – ... a jak moje plecy? Bardzo źle wyglądają? Nie chcąc już przy końcu podróży łamać ducha swojego kompana, Grant wybrał odpowiedź najbardziej dyplomatyczną ze wszystkich. – Będziesz żył – zaśmiał się. Dorn był jego jedyną podporą w tym momencie. Z całego, skalanego wojną państwa, tylko on przy nim pozostał. Oh, jak naiwnie to brzmiało – tak jak gdyby miał on jakiś wybór... Jako jedyny z ocalałych znajomych Granta, Dorn przyłączył się do niego, bo w Bred nie miał już czego szukać – tak jak Grant stracił on w państwie rodzinę, przyjaciół oraz, nie tak jak Grant, miłość swojego życia. Zgorzkniały Dorn nie zamierział również planować jeszcze swojej śmierci, a uciekając we dwójkę miał więcej szans na osiągnięcie celu. W ostatniej chwili usadowił się więc wraz z Grantem w jego wybłaganej, żałosnej „ owocowej skrzynce”. Z nieco dziecinną naiwnością chłopak i tak uważał o 2 lata starszego Dorna za swojego prawdziwego przyjaciela traktując go w sposób przewidziany dla dwójki rodzeństwa, a nie „ledwie-znajomych”.
Nie było w tym, ani w żadnym momencie podróży chwili, w której Grant przestałby myśleć o swoim kraju. Tylko jedno ze wspomnień zdawało się jednak ciągnąć chłopca w stronę ojczyzny, a nie z dala od niej. Sen z powiek spędzała mu... Nagle wielki huk rozerwał myśli Granta w strzępy. Coś uderzyło w karawanę. Mały wózek, na którym jechali chłopcy powoli zaklekotał i zatrzymał się. Sekundę później, kolejne bezpośrednie uderzenie w ich schronienie przewróciło skrzynię z owocami, które rozsypały się na okolicznych wydmach. Pijawki i żuki znajdujące się we włosach i na ciele chłopców rozpierzchły się szukając kryjówki w szczelinach między prażonymi owocami. Upadający Grant wpadł twarzą zarówno w pomarańcze jak i we wszechobecny piasek, więc chwilę zajęło mu zorientowanie się w tym gdzie się znajduje. Gdy do podrażnionych rzadkim piaskiem oczu wrócił mu wzrok, przed swoim obliczem ujrzał powoli zbliżający się cień. Podniósł głowę szukając sylwetki nachodzącej osoby, lecz prosto w twarz zaświeciło mu niemiłosierne o tej porze roku słońce, odbijające się od stali miecza nieznajomego. Zanim zdążył przywyczaić oczy do światła, po kilkudniowym pobycie w ciemniościach, do jego ślepi napłynęły łzy, a po jego głowie powoli rozpłynął się pulsujący ból. Upadające bezwładnie ciało Granta znowu wylądowało na ciągnącej się daleko powierzchni wypełnionej zgniłymi cytrusami, robactwem i gorącym piachem. Ostatni wdech woni podgniłych pomarańczy przypomniał mu o mozole ostatnich dni. – Wszystko na swoim miejscu – ciężko szepnął i stracił przytomność.