Cóż... Postanowiłem jednak dać dwa opowiadania, które napisałem jakiś czas temu. One miały mieć dalsze części, ale ja zawsze robię na brudno coś, a potem sprawdzam, czy jestem wstanie ciągnąć to dalej... Jeśli tak - piszę. Jeśli nie - rezygnuję i czekam na dalsze inspiracje. Mam nadzieję, że po tych dwóch tekstach już będziecie wszystko o mnie wiedzieć. Tzn. Sposób w jaki piszę, czym się kieruję itd. Bardzo byłbym wdzięczny za rady, co mógłbym zmienić, co poprawić, by moje wypociny czytało się z przyjemnością.
1.
Ogień płonął w kominku, a żarzące się iskierki kontynuowały, już wcześniej rozpoczęty, przepiękny taniec, rozpraszając wszelkie negatywne myśli, smutki i troski. Ciemność wypełniała całe pomieszczenie, toteż płomień zdawał się być jedynym źródłem światła na świecie. Grudniowa nastała noc, więc krajobraz na zewnątrz nie wyróżniał się praktycznie niczym, prócz śnieżnego dywaniku, chociaż bardziej przypominał on puszystą i cieplutką kołderkę, którą okrywamy się zawsze przed snem. Cudownie jest choć na moment udać się do krainy marzeń, gdzie nasze pragnienia stają się rzeczywistością. W owym miejscu znajdowali się wszyscy, którzy postanowili jednak zakończyć swój dzień oraz ci, których już nie ma, lecz pamięć o nich na zawsze pozostanie w naszych sercach. Nazywamy ich przodkami. Osoby nam bliskie zawsze spoglądają na nas z góry, obserwując wszystkie czyny i występki , których się dopuściliśmy. Chcą dla nas jak najlepiej – byśmy osiągnęli w życiu więcej niż oni, a przede wszystkim sobie tego życia nie zmarnowali. Przy kominku, na fotelu siedział siwy mężczyzna w dość podeszłym wieku. Spoglądał zamyślony w tańczące ogniki, a sprawiał wrażenie człowieka życiowo doświadczonego. Posiadał malutką bródkę, którą uwielbiał delikatnie szarpać, gdy trwał w takowym nastroju. Zmarszczki na jego czole uwidoczniły się jeszcze bardziej, kiedy to usłyszał jak ktoś wchodzi do pokoju. Na ustach kamienna, pokerowa twarz – kompletny brak jakichkolwiek emocji. Spokój duchowy jest o wiele silniejszy niż cielesna furia…
- Dziadku! – krzyknęła trójka małych rozrabiaków, która wyraźnie zatęskniła za tym nudny starcem, opowiadającym niestworzone historie. Dwoje było płci męskiej oraz jedna dziewczyna o rudych włosach. Ustawili się w niewielkim szeregu szeroko, chichocząc pod swymi zadartymi noskami.
- Kogo moje niedowidzące oczy widzą! Ren, Kora i Rythe – moje kochane wnuczki. Jesteście już strasznie duże… Pewnego dnia weźmiecie zapewne ślub, zamieszkacie we własnym domu i założycie rodzinę – ciągnął dziadek, pociągając za swą kozią bródkę. Wtem spojrzał na owe maluchy, które były najwyraźniej zainteresowane jego jakże mądrymi słowami.
- Ja się nigdy nie ożenię! – odparła Kora, krzyżując swe ręce z dość obrażoną miną.
- W twoim wieku mówiłam dokładnie to samo, kochanie… - zabrzmiał ni stąd, ni zowąd nieznany, a przynajmniej na razie kobiecy głos zza drzwi wejściowych. Pojawiła się tam staruszka, którą jednak rozpoznali – to była ich babcia. Zawitała do ocieplonego już pomieszczenia, gdy w między czasie ogień zmniejszył się dwukrotnie. Mimo to, światła wciąż nie brakowało i każdy siebie bardzo dobrze widział.
- Babciu, ale Ty nie rozumiesz… - odpowiedziała nieco zawiedziona dziewczynka, kręcąc sobie loczka na palcu.
- Rozumiem lepiej, niż Ci się zdaje, skarbeńku. Też kiedyś byłam młodą dziewczyną… nieco zagubioną. Bałam się przyszłości i tego, co się stanie. Lecz z czasem przełamałam strach i razem z dziadkiem stworzyliśmy kochającą się rodzinę – oznajmiła babcia, uśmiechając się delikatnie. Mówiła dosyć wolno, bowiem podeszły wiek jednak robi swoje – to już nie te lata.
- Ale… Od razu wzięliście ślub? – zapytała Kora, przekręcając główkę z zainteresowaniem. Chłopcy milczeli, przysłuchując się tej jakże ciekawej wymiany zdań. Staruszka zaśmiała się cicho.
- Oczywiście, że nie, kochanie. Wtedy nawet nic nie wskazywało na to, że mielibyśmy być razem… Nawet szło to w drugą stronę. Jednak to długa opowieść… Opowieść o przyjaźni, miłości, nienawiści, smutku, odwadze, przygodzie oraz poświęceniu – powiedziała babcia, wzdychając głęboko po swej wypowiedzi.
- Dziadku, opowiedz nam, jak to było, prosimy! – odrzekła Kora z lamentem.
- Bardzo prosimy – dodał Rythe, przerywając swe milczenie.
- No właśnie – zasygnalizował Ren.
Cała trójka błagała staruszka, by zdradził im swą bogatą przeszłość. Spojrzał dziadunio na swą ukochaną, a ta uśmiechnęła się do niego, jak za dawnych laty. Przymknął delikatnie swe niewielkie oczęta i rzekł:
- Dobrze więc. Usiądźcie wygodnie, gdyż będzie to bardzo długa historia. Nazywam ją „bajką”, choć wszystko, o czym Wam opowiem – zdarzyło się naprawdę. Cała opowieść… Zaczyna się… Gdy…
2.
Wiatr delikatnie rozwiał jego włosy na całkiem przypadkowe strony, tworząc pewien chaotyczny nieład, lecz był on ładny na swój własny sposób. Zmrużył lekko swe oczęta, spoglądając gdzieś w dal bez konkretnego celu. Czuł w życiu ogromną samotność, toteż wiele razy cierpiał z tego powodu. Najgorszy wydawał się fakt, iż nie mógł nic z tym zrobić, bowiem odkąd się urodził, nękał go wieczny pech. Fatum wiszące nad jego głową, którego nie da się tak po prostu pozbyć. Wziął głęboki oddech, słysząc dudniące bębny samej Matki Natury. Wszechobecny spokój przytłaczał go swym ogromem, a panująca cisza grała niesamowitą melodię, będąca prawdziwą rozkoszą dla jego ucha. Odwrócił się powoli i ujrzał swojego ojca, przyglądającego się mu z pewnym uśmiechem, choć wyrażał jednak dezaprobatę, biorąc pod uwagę fakt, że to kolejny słoneczny dzień w Nevarii.
- Coś Cię dręczy, Jared? Wyglądasz tak od dobrego tygodnia, a przecież pogodę mamy dziś niezwykle ładną – zasygnalizował, zwracając się do syna. Podszedł do niego zwinnie i wysłuchał odpowiedzi:
- Nie, tato. Przynajmniej tak myślę – odpowiedział na te niecodzienne stwierdzenie ze strony jego papy. Starość, nie radość jak to powiadają, a on liczył już sobie z lat czterdzieści.
- W Twoich oczach widzę pustkę. Zupełnie jakby Ci czegoś brakowało – przeciągnął ostatnie słowo, chcąc je mocniej zaakcentować, choć chłopak chyba nie zadał sobie trudu z odczytaniem tego znaku.
- Racja, czuję pustkę. Brakuje mi wielu rzeczy, jednak najbardziej… - odwrócił głowę - …brakuje mi życia – kończąc temat, zeskoczył ze wzniesienia, na którym stał i udał się do swego miejsca zamieszkania. Było to całkiem przyjemne miejsce z dala od gwaru i hałasu. Przypominało to bardziej gospodarstwo, niżeli zwykły dom. Od zachodniej strony rozciągało się pole pełne złocistego w pełni Słońca zboża, a z drugiej zaś strony rósł przepiękny owocowy sad. Jared uwielbiał przebywać w nim ze znajomymi, gdy było lato. Rozmawiali wtedy o dziewczynach, opowiadali sobie plotki oraz usłyszane historie – mniej, bądź bardziej prawdziwe, zajadając się dojrzałymi, soczystymi jabłkami. Wszyscy prócz Jareda chwalili się swoimi „podbojami” na sferze miłości. On nie miał takiego szczęścia, przez co przeklinał Boga i to w jaki sposób go potraktował. Większość z nich już wyjechała, dlatego też pozostawały miłe wspomnienia, zawsze kojarzone z owym sadem. Dziadek mu opowiadał, że gdy nabywał ziemię do założenia całego teraźniejszego gospodarstwa, powiedziano mu o pewnej legendzie. Ponoć gdzieś niedaleko ukryty został ogromny skarb, który pozostawiły elfy przed emigracją za morze. Najprawdopodobniej to zwykła bajeczka, przez którą majątek ziemski był droższy. Specjalistów od handlu mamy niestety wielu. Walutą w Nevarii były Arony, choć ich wartość była stosunkowo niska w porównaniu do czasów, gdy kraina ta zwała się tylko Varią. W pobliżu znajdował się las. Dość wielki, biorąc pod uwagę tą część Nevarii. Widniał tam także szeroki gościniec. Czasem przejeżdżała tędy kareta lub wóz handlowy, ale ogólnie okolica znana była z ciszy i spokoju. Pięć kilometrów dalej można było ujrzeć ogromne miasto – Miltengard z gigantycznym oraz majestatycznym zamkiem po środku. Na jednej z grubszych wież widniał herb – dwa skrzyżowane, srebrne węże z otwartymi pyskami – oficjalny znak owego miasta. Dzielnica mieszczańska miała zaraz przy wejściu wielkie targowisko. Znalazłoby się tam wszystko, czego człowiekowi najbardziej w aktualnym momencie potrzeba. Od wyrafinowanej broni, po tajemnicze i magiczne eliksiry, kończąc na zwykłych przedmiotach codziennego użytku. Nevaria dzieliła się na cztery hrabstwa, a nazwa każdego pochodzi od ich aktualnej stolicy. Na południu znajdował się Miltengard, na wschodzie Raelu, na zachodzie Attyria, na północy zaś Mantia. Całą Nevarią rządził tzw. „Arcyhrabia”. Nikt nie znał jego imienia i nazwiska, co było dziwne, prawdę mówiąc, jednakże to polityka. Jared rzadko mieszał się do polityki, zwłaszcza iż przysparzała ona samych problemów. Zaszedł w końcu do domu, bez żadnych przeszkód. Drzwi niewielkiej chaty rozwarły się na prawo i lewo, a chłopak wszedł do środka. Po pomieszczeniu unosił się cudowny zapach pieczonej dziczyzny. Zawitał więc do największej izby i nie mylił się – na stole leżała ogromna kupa mięcha, wręcz błagająca, by ją natychmiast zjedzono. Aromat wypełniał jego nozdrza, sprawiając że nie mógł się powstrzymać. Wziął jeden mały kęs i zatopił w nim swoje twarde niczym kryształ zęby. Potrawa miała szczególny smak, znakomicie zaspokajający jego podniebienie. Wtem usłyszał dobrze mu znany, dziewczęcy głosik.
- Braciszku! Braciszku! – zawołała od niego jakby zaraz miał na zawsze zniknąć. Jared przekręcił głowę nieco w bok i podszedł do niej.
- O co chodzi, Stephenie? – zapytał ciepłym głosem, spoglądając na nią. Ta zdawała się bać nieco tego pytania, bowiem kręciła nerwowo nóżką i bawiła się kosmykiem swych włosów. Przymknął lekko oczy i wydał z siebie coś w rodzaju „Hm?”
- Braciszku… Mama obiecała mi, że kupi mi lalkę. Ale to było bardzo dawno temu, a chciałabym się w końcu pobawić… - odrzekła niepewnie, po czym szybko dodała:
- Kupiłbyś mi lalkę, braciszku? – zapytała, czerwieniąc się. Zakryła się również rączkami, spuszczając drobną główkę. Jared uśmiechnął się delikatnie i pogładził ją po ramieniu.
- Oczywiście, Steph. Kupię Ci lalkę i nie bój się. Dla mojej kochanej siostrzyczki wszystko – wyszczerzył się szeroko, a Stephenie rzuciła mu się w ramiona ze łzami w oczach.
- Dziękuję, braciszku…
- Lepiej „Jared”, dobrze? – Na jego pytanie kiwnęła tylko główką, puściła go i poszła do swego pokoiku, szczerze uśmiechnięta. Ciepło mu się na sercu zrobiło, widząc jak jego siostra czuła tą radość z jego decyzji. Wziął jeszcze jeden kawałek dziczyzny, szybko go pochłonął, a następnie wyszedł na zewnątrz, kierując się w stronę gościńca. Gdy doszedł, począł podążać w stronę Miltengardu. Trochę drogi co prawda było, jednakże Jareda cechowała nieprzeciętna forma fizyczna, toteż nie miał problemu z dojściem do miasta.
- Imię i nazwisko – rozległ się dość gruby głos, pochodzący od strażnika bramy. Siwizna wręcz opanowała jego czerep. Miał na sobie ciężką zbroję oraz żelazny miecz w pochwie – wyglądał dość groźnie. Chłopca zdziwiło to, gdyż jeszcze niedawno wstęp do miasta nie wymagał jakiejś kontroli, czy czegoś w tym rodzaju.
- Jared Windheart – odparł, nieco zaniepokojony, choć całkiem pewny siebie.
- Glejt Masz? – zapytał chłodno, na co ten zastygł w bezruchu, wydając z siebie krótki dźwięk zastanowienia.
- Jaki glejt?
- Rozkaz Arcyhrabiego. Odkąd skrytobójcy zamordowali biskupa Miltengardu, każdy kto pragnie wejść do miasta musi mieć glejt – odpowiedział wyczerpująco, lecz salwa pytań jeszcze się nie zakończyła.
- Skrytobójców?
- Zakon Wilczego Kła. Charakterystyczne kły na szatach, bardzo niebezpieczni. Nie chcemy kolejnego morderstwa. Nie ma glejtu – nie ma wejścia – rzekł strażnik, wzruszając ramionami. Jared się odrobinę zirytował, jednak starał się zachować zimną krew i pełne opanowanie. Pilnujący bramy nie wyglądał na osobę psychicznie zrównoważoną, więc chłopak posiadał pewną przewagę. Na razie postanowił pytać dalej:
- Więc… Skąd mogę wziąć ten glejt?
- No ten, yy… Z miasta. – Jared chwycił się za głowę, mlaszcząc z dezaprobatą. Nigdy nie słyszał bardziej kompromitującej Miltengard sytuacji. W końcu to wszystko się nie trzymało kupy… Choć może polityka miała większe wpływy, niż dotychczas sądził. Ostatkiem nadziei, zapytał ponownie:
- Na pewno nie ma innego sposobu, by wejść do miasta?
- Nie. Glejt pokażesz – wpuszczę. Glejtu nie ma – nie wpuszczę. Glejt wydaje hrabia Miltengardu – odparł, tym samym doprowadzając Jareda do stanu maksymalnego zrezygnowania.