
Jak już pokazała historia chociażby Counter-Strika, dobry mod może być nie tylko świetnym dodatkiem do gry, ale wręcz produktem lepszym niż sama gra? Czy w przypadku dodatku DayZ do gry Arma II mamy z tym właśnie do czynienia? Mod został napisany przez jedną osobę i okazał się strzałem w dziesiątkę, co widać po wynikach sprzedaży gry na Stamie, ilości serwerów z wgraną modyfikacją, liczbie graczy na nich, oraz całym zamieszaniu jakie narobił ostatnimi czasy w środowisku graczy. Pomijając, że rzekomo trwa teraz jakaś moda na zombie. Kolejna część recenzji będzie w trochę innej formie, ale mam nadzieję, że to Wam nie przeszkadza, czytając uważniej znajdziecie tam sporą garść informacji o grze i mechanice rozgrywki. Teraz oddam głos dla Jurijiego. Wybaczcie mu jego nie nieokrzesany język.
Dziennik Z. Wpis pierwszy.
Czarnoruś zawsze była ch*jowym miejscem do życia, problem w tym, że z czasem słowo „chujowe” nabrało nowego znaczenia. Mam na imię Jurij i to tyle o mnie. Nie lubię o sobie mówić, szczególnie ostatnio, kiedy nawet dawny sąsiad może przy pierwszej, lepszej okazji rozłupać ci czaszkę. Pieprzona plaga.
Często wracam pamięcią do okresu zanim to wszystko się zaczęło, by potem znów wrócić do rzeczywistości i wiecie co jest najdziwniejsze? Że praktycznie nie pamiętam jak się to zaczęło, kiedyś słyszałem coś o tym w telewizji, jakiś doktorek wciskał bajki o samowyparciu, czy jakoś tak. Wtedy myślałem, że to bajka, a dziś pierwszym wspomnieniem od czasu kiedy zmarli wrócili do życia jest ocean. Jak się tam znalazłem? Nie wiem. Wiem, że miałem wtedy tylko pistolet, trochę amunicji i cholerną wolę życia.
Można powiedzieć, że miałem szczęście, bo skupiska ludzi w tym rejonie są niezbyt duże i rozproszone po całym terenie. Wychowałem się tu, znam to miejsce jak własną kieszeń, te ponad dwieście dwadzieścia kilometrów kwadratowych nie ma przede mną tajemnic, jednak dla kogoś nowego podróż bez mapy może być nie lada problemem. Na szczęście lasy są względnie bezpieczne i stanowią tu sporą część terenu, więc podróżować można bez obaw na padlinę, jak ich nazwałem. Jednak padlina to tylko pół problemu, drugi to pozostali ocaleni. Jasne, są tacy którzy pomogą, ale i wtedy nie masz pewności, czy nie skończy się to strzałem w potylice, są jeszcze j**ane hieny które łączą się w grupy i polują na resztę jak na zwierzynę. Więc w gruncie rzeczy i dlatego pisze ten dziennik, lepsze to niż gadanie samemu do siebie, a wierzcie mi i takich już widziałem. Bo z kim do cholery miał bym o tym rozmawiać? Kto wie, może kiedyś zapyziały doktorek będzie śledził te zapisy i wyciągał jakieś wnioski, w co wątpię, bo jeśli to cholerstwo nie rozniosło by się po całym bożym świecie, to w końcu by tu ktoś po nas przybył, tak przynajmniej na chłopski rozum myślę. Wiec zamiast szukać „ziemi obiecanej” warto chyba zostać tu, gdzie ma się przewagę, gdzie zna się pole bitwy. I tak zamierzam uczynić, dodatkowo nie wychylając się niepotrzebnie.
Padlina nie jest bystra, ale jeśli cię zobaczy to robi się nieciekawie, pamiętacie te stare filmy o zombie? Kto je kręcił… cholera mam to na końcu języka…Romero! Tak, Romero! No więc gość w d*pie był i gówno widział! Te cholery są szybkie! O ile są w stanie biegać naturalnie. Oczywiście roi się od nich tam, gdzie były skupiska ludzkie, co samo w sobie nie było by problemem, gdyby nie fakt, że w tych samych miejscach można znaleźć prowiant, broń, amunicję i co jeszcze tylko dusza zapragnie, jeśli tylko dopisze nam szczęście.
Broń jest niezbędna, ale każdy strzał w padlinę w takim miejscu przyciągnie kilka kolejnych, więc efektywniejsze jest ostrożne przeczołgiwanie się, z głową, tak by broń mogła pozostać w kaburze. Szkoda tylko, że tak prosto wygląda to tylko na papierze. No i jak już pisałem, poza padliną, są jeszcze j**ane hieny. Tylko, że co z tego? Lepsza taka szansa, niż śmierć z głodu, w końcu w innym przypadku by tak się to skończyło. No może trochę przesadzam, w końcu równie dobrze można plądrować pojedyncze gospodarstwa, co jednak jest wyjściem znacznie bezpieczniejszym. Przydatnym urządzeniem jest również kusza, jeden celny strzał w głowę i po sprawie, brak huku – brak zainteresowanej nią padliny. Gdybym tylko miał tą przeklętą kuszę…
To chyba tyle w formie wstępu, mam nadzieje, że to nie będzie mój ostatni wpis w tym dzienniku, bo powoli chyba zaczynam sobie radzić z tym całym gównem trochę lepiej i szkoda by było teraz zostać przekąską dla kilku nie umarłych.
* * *
Paradoksalnie gra, która odbywa się poszczególnych serwerach może karcić z powodzeniem gry z szyldem mmorpg. Tu naprawdę są warunki na odgrywanie swojej postaci, a sam skrót mmo? Niestety w erze gier roomowych i czasie gry każdy sieciowy shooter określa się jako mmofps, to DayZ wypada na ich tle jako rasowa gra mmo*. W prawdzie mamy to tylko kilkudziesięciu graczy na serwerze, ale nasza postać zapisuje się na serwerze głównym, więc przy zmianie serwera i tak zachowamy nasz postęp, no chyba, że staniemy się ofiarą zombie, lub innego gracza. Śmierć kończy naszą przygodę, nową zaczynamy od zera. Twórcy tworzą też system namiotów, będą one służyć do przechowywania przedmiotów, z tym, że pod naszą nieobecność każdy może nasz namiot splądrować. Gra daje niespotykaną swobodę w rozgrywce, wprawdzie początek może odstraszyć graczy stawiających tu pierwsze kroki, ale właśnie na surowych zasadach, a właściwie to na ich braku polega urok Czarnorusi.
Największą bolączką w rozgrywce jest kiepska optymalizacja, ale to problem podstawki nie moda, więc ciężko karać syna za grzechy ojca.
Grę z czystym sumieniem polecam wszystkim którzy ubóstwiają taki klimat, a Left4Dead to dla nich za mało. Uwierzcie mi – nie będziecie żałować, sam mam przegrane dopiero tyle czasu ile potrzebowałem na przejście pierwszej części gry Mass Effect, ale z godziny na godzinę spędzonej w Czarnorusi zakochuje się coraz mocniej.
Screeny:
* - Na dobrą sprawę autor nie twierdzi, że opisuje gra mmo, ale, że termin mmorpg, oraz mmofps staje się ostatnio przypisywany wręcz na siłę każdej grze sieciowej.