Bo wolę klimat fantasy
A wszystko przez... Tibię, która 10 lat temu ukształtowała moje spojrzenie na gatunek gier MMORPG. To właśnie od niej rozpoczęła się moja „miłość” do stalowych mieczy, drewnianych łuków i wszelakiej magii. Oczywiście, nie mogłem stać z boku, gdy moi koledzy nagminnie pogrywali w RF Online czy Global Agenda, ale nawet wtedy wolałem wrócić do fantasy i po raz enty spotkać się z tysięczną odmianą Szkieletora, aniżeli patyczkować się unikalnym, lecz dziwnie wyglądającym robotem. Nie kręciło mnie to, tak samo, jak nie kręcą mnie powieści Stanisława Lema, japońskie gadżety i oglądanie kolejnych Transformersów. Po prostu nie potrafię czerpać przyjemności z takiego typu zabawy, a przecież gry MMORPG powinny – sry za kolokwializm – robić nam loda, a nie być przelotną znajomością, która kończy się po kilku godzinach. Wyobraźcie sobie, że wpada do was zamaskowany przestępca, przykłada wam pistolet do skronii... i każe grać w tytuł, którego nie cierpicie, który zawsze omijaliście szerokim łukiem. Kapujecie? Mam nadzieję, bo tylko tak zrozumiecie moje postępowanie i nastawienie wobec futurystycznych MMORPG. I Broń Boże, problem nie tkwi w grywalności/jakości takich tytułów, bo gdzieniegdzie zdarzają się prawdziwe perełki, tylko w mojej głowie, a raczej mózgu, który nie potrafi wydzielić odpowiedniej ilości endorfin odpowiedzialnych za dobre samopoczucie. A gdy brak takich substancji w organiźmie, to człowiek staje się markotny... i nieszczęśliwy, co jest najlepszym podsumowaniem moich przygód z science-fiction MMO.
Bo nie jestem fanem Star Wars
Najlepszym przykładem niech będzie słynna scena z Anakin'em i Lordem Vader'em, kiedy ten drugi mówi: „Luke... I’m your father”. W tym momencie wiele osób pewnie ryczało jak bobry lub narażało się na przedwczesny zawał serca, ale mnie osobiście... nie poruszył się żaden organ, nie zjeżył mi się ani jeden włosek, nie poczułem żadnego dreszczyku na plecach, nie mówiąc o tym, że bliższy byłem stanu zażenowania, aniżeli uronienia nawet jednej kropli łzy. A chodzi przecież chyba o jakieś uczucia, reakcje na wydarzenia, a nie beznamiętne wpatrywanie się w ekran, prawda? Jedyne co zapamiętam z całej sagi, to piękna Natalie Portman w roli Królowej Amidali, ale to chyba ma niewiele wspólnego z „lubieniem” Star Wars. Całą sagę traktuję, jak każdy, inny produkt filmowy, nie lepszy, nie gorszy, po prostu taki standard, który – przynajmniej dla mnie – nie wydaje się niczym unikalnym. Oczywiście, zdaje sobie sprawę, że takim stwierdzeniem wieszam na sobie wyrok śmierci, ale nawet największe tortury nie wyduszą we mnie nagłego (i nieszczerego) podziwu dla produktu George’a Lucas’a. Sorry.
Martwię się też – już nawet nie o samego siebie - że Star Wars: The Old Republic będzie kierowany do zagorzałych fanów serii, a reszta, albo w ogóle nie kupi gry, albo wyda te kilkaset złotych, głównie z jednego powodu- zaspokojenia swojej ciekawości, by w następnym miesiącu rzucić pudełko w kąt i podziękować za dalszy abonament. Potencjalni nabywcy SWTOR boją się, że nie będą w stanie ogarnąć całej terminologii, klimatu i zasad działania świata Gwiezdnych Wojen. A przecież takich osób jest znacznie więcej niż tych „wtajemniczonych”, co nie? Nie wiem, czy zamiarem twórców było wysłanie gry do konkretnej grupy odbiorców, bo nawet sam termin MMORPG (- Massively -) mówi o czymś zupełnie odwrotnym. Ktoś tu kłamie...
Bo będzie Pay2Play
I nie dlatego, że nie mam pieniędzy, bo odłożenie do świnki-skarbonki 50 złotych miesięcznie, nie jest dla mnie zbyt dużym problemem. Chodzi o ogromną konkurencję i rewolucję na rynku, która miała miejsce w ostatnich kilkunastu miesiącach. Bądźmy szczerzy, system Pay2Play odchodzi do lamusa, co z resztą widać po ilości tytułów, które zrezygnowały z 30-dniowych haraczy i przeszły na tzw. Freemium. Twórcy dostrzegli wreszcie, że prawdziwą kopalnią pieniędzy jest Item Shop, który generuje mniejsze (pod względem wartości), ale znacznie częstsze zyski dla producenta. I uwierzcie – wolę kilka razy w czasie roku odwiedzić in-gejmowy sklepik, zostawić kilkanaście/kilkadziesiąt euro i mieć święty spokój, niż płacić tyle samo... ale za jeden miesiąc zabawy. No i zawsze jest ten przywilej, że gramy za darmo, nawet gdy w słowie „Free” darmowości nie mamy zbyt dużo. Oczywiście, chętni będą - co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości - a najlepszym przykładem niech będzie rekordowa liczba zamówień na Pre-Ordery, która już teraz osiągnęła kosmiczny wynik, jeśli chodzi o gatunek MMORPG.
Wątpię jednak, czy takim sposobem da się pokonać World of Warcraft na ich własnym, PŁATNYM podwórku. Przecież BioWare z EA Games celują chyba w TOP1, a wszystkie wyliczenia i skromne wypowiedzi: „będziemy się cieszyć z 2 milionów abonentów” należy traktować z lekkim przymrużeniem oka, bo jest to zbyt asekuracyjna paplanina, by ktokolwiek w nią uwierzył. Każdemu tytułowi zależy przecież na jak największej popularności, a przecież STWOR powinno stać w pierwszym szeregu takich pretendentów, głównie ze względu na swój ogromny budżet, który już teraz przewyższa World of Warcraft kilkukrotnie. Producentów nie zadowoli miejsce gdzieś pomiędzy RIFT’em a DC Universe, bo to nie ta klasa, marka, aspiracje... i pieniądze. Przecież do obalenia „Króla MMORPG” potrzeba czegoś więcej niż super jakościowego tytułu. Chodzi o system płatności, promocję, reklamę, materiały i uniwersum, które już na starcie mogłoby konkurować z największym z największych, oferując równie atrakcyjną zabawę, nie obciążając przy tym kieszeni przeciętnego Kowalskiego. Wiecie już kogo mam na myśli?
Bo będzie nazbyt fabularnie
Fabularnie? Chodzi mi przede wszystkim o dużą ilość „gadania” z przedstawicielami sztucznej inteligencji. Prawie każdy NPC będzie oferował rozbudowane tryby dialogu, łącznie z wyborem odpowiedzi, która może – ale nie musi – zaważyć na dalszej zabawie naszego bohatera. Dla jednym może to być niewątpliwy plus, ale ja jestem przyzwyczajony do paru kliknięć („Ok”, „Done”, „Receive Reward” lub „Accept”), więc bardzo rzadko zdarza mi się zagłębiać w treść zadania. I pewnie większość osób – choć będą usilnie zaprzeczać - traktuje tę funkcję równie automatycznie co ja, tym bardziej, że prawie każdy, nowy MMORPG daje nam tzw. quest trackera, który wszystko robi za nas.
Rozumiem, że BioWare chce nam dać coś „trudniejszego”, coś co nie będzie się ograniczało do ruchu myszką, ale czy akurat w tym wypadku wyjdzie im to na dobre? Po co zmieniać system, który od dobrych, kilku lat przyjął się na rynku MMORPG i bez którego większość użytkowników nie wyobraża sobie przyjemnej zabawy? Wiem, mówię jak totalny snob, któremu w głowie ułatwienia zamiast prawdziwego role playing, ale mam wrażenie, że twórcy traktują Star Wars: The Old Republic jako odmieńca, który musi różnić się praktycznie wszystkim, nawet kosztem kontrowersyjnych cięć, które na dobre zadomowiły się w kanonie tego gatunku.