Zerwałem się z łóżka zlany potem i usiadłem na jego krawędzi. Z różnych książek, które przynosił mi ojciec ze swoich podróży po świecie natknąłem się kiedy na frazy 'ból fantomowy'. Syknąłem przez zęby, bo pomimo braku prawej ręki od łokcia w dół czułem jakby każdy nerw przypalano mi rozgrzaną do białości igła, jakby żyły wypełniło wrzące żelazo. Trwało to sekunde, może dwie, lecz zadziałało na mnie jak kubeł zimnej wody. Nigdy w życiu nie czułem takiego bólu, co zdziwiło mnie bardziej, bo bolało mnie coś co już od 21 lat nie powinno nigdy więcej dać o sobie znać. Dokładnie tak. Pamiętałem ten dzień jakby to sie zdarzyło wczoraj, a ja bym własnie przeglądał nagranie tego zdarzenia.
Miałem 10 lat. Byłem z rodzicami na wakacjach w Alpach. Swoją drogą zawsze mnie denerwowało kiedy padały słowa "W te wakacje jedziemy w Alpy". A czego innego miałem się spodziewać? Mimo, że mieszkaliśmy w jednym z najbardziej zimnych regionów Rosji i prawde mówiąc nigdy nie wyszedłem na dwór w koszulce dłużej niż na 10 sekund to i tak ojciec zawsze zabierał nas ze śniegu w śnieg. Uwielbiali narty. Ja byłem jeszcze zbyt młody by móc się przeciwstawić chociaż ojciec tak zawsze robił co uważał i moja opinia nigdy nie była zbyt istotna. Tak czy inaczej ojciec przygotowywał się właśnie do zjazdu z jednego z najwyższych stoków. Krzyczał do mamy: "Anna, spójrz! Zrobie to bezbłędnie!". Matka zawsze mu przytakiwała i mimo że zawsze było widać że jest podekscytowana tym co robił tata, w głebi duszy czułem, że jest zmęczona tym co ma i tak naprawde to nie jest życie o którym marzyła jako nastolatka.
- Dawaj, zobaczymy kto będzie pierszy Vik - odkrzyknęła mama i sunęli w dół niczym strzały a ja zostałem siedząc sam na krzesełku przy naszym domku i zastanwiając się co ja właściwie tu robie i
dlaczego nie ma tu innych dzieci. Patrzyłem w niebo. U nas takiego nie było; tutaj słońce świeciło jasno i ogrzewało twarz, nie było widać żadnej chmury. U nas ciągle bylo szaro i pochmurno. Jedyny plus tych cały Alp to właśnie moje kochane Słońce. Dawało mi niezwykłą energie i choć czasem myślałem, że to jakaś magia to i tak wiedziałem, że to po prostu przez to, że nie mam go na codzień.
Minęła dłuższa chwila gdy siedziałem tak kąpiąc się w Słońcu, bo rodzice zdążyli już wrócić.
- Załóż szalik Alex! - matka podbiegła do mnie chwytając szalik leżący obok mnie zaczęła zaciskać mi go na szyi, prawie mnie dusząc - Znowu się przeziębisz, myślisz, że nas stać na Twoje... Urwała w środku zdania. Mi to na ręke, nie musze słuchać i chyba zrozumiała w końcu, że to nic nie daje. Ale to nie chodziło o to. Uścisk na szyi zelżał, a mama zakryła usta dłońmi. Rozejrzałem się. Wszyscy patrzyli w strone przeciwną do słońca, wskazywali palcami, o czymś głośno mówili. Tata podbiegł do nas i objął nas rękami. Wszyscy patrzyliśmy... na coś.
Z daleka wyglądało jak niewyobrażalnie wielka chmara ptaków. Nigdy nie widziałem nic większego, nawet największe chmury burzowe jakie dane mi było widzieć chowały się przy tym czymś. Ale to nie były ptaki. Im bliżej nas były tym bardziej ich kształty przypominały... ludzkie. Ludzie zaczęli krzyczeć i uciekać. Rozpłakałem się, byłem wystraszony.
- Uciekamy! - ryknął ojciec po czym wziął mnie na ręce i zeskoczył w dół stoku. Mama stała z otwartą buzią i oczami pełnymi łez i patrzyła na ten przerażający obraz, na miliony demonów, które przecinały niebo pędząc w prosto w strone małej wioski wakacyjnej pełnej wystraszonych ludzi, którzy zostawiali wszystko byleby tylko znaleźć sie jak najdalej tego miejsca.
- Anna! UCIEKAJ!!! - tata krzyczał coraz głośniej, bo byliśmy juz całkiem daleko mamy, która, ku mojej uldze zarzuciła google na oczy i ześlizgnęłą się w dół za nami.
Byłem pewien, że to koniec. Mimo, że nie wierzyłem w Boga, byłem przekonany, że spełnia się Apokalipsa, Sąd Ostateczny i grzesznicy oraz prawi zostaną osądzeni, zostanie oddzielone ziarno od plew. Wtulony w tate miałem widok na całą masakrę: bestie zlatywały nisko po czym chwytały swoje ofiary w szpony i rozrywały wysoko w górze. Setki rozczłonkowanych ludzi spadało na ziemie, a moi rodzice lawirowali między nimi jak w jakimś chorym slalomie. W deszczu krwi ojciec przecierał google, ja czułem na ustach metaliczny posmak. Chciałem wymiotować - ze stresu, strachu, od wszechobecnego zapachu i Smaku krwi i śmierci. Śnieg nie był już śnieżno biały, stopniał od gorącej krwi i zmienił się w szkarłatną zawiesine, w rzekę ludzkiego mięsa, która juz nie miała takich samych właściwości jak zamrożona woda. Byliśmy w połowie stoku gdy już nie dało się dalej jechać - narty grzęzły we wnętrzościach, niektórzy, mniej doświadczeni w jeździe, wywracali się wprost w ludzką breję, inni - prosto w zęby bestii.
- Biegnijmy w las - rzucił do mnie ojciec - Gdzie jest mama? Anna? ANNA?!
Odwróciłem się. Pośród skrzydeł, szponów i zębów dostrzegłem moją mamę, moją kochanę mamę, która, wybrawszy odrobinę inną droge niż my miała pod nartami jeszcze odrobine śniegu. - MAAAAAMO!!! - krzyczałem. Zauważyłem, że mnie dostrzegła, była już tak blisko, może niecało 100 metrów, może mniej. Odwróciła się jeszcze raz, by zobaczyć czy nic jej nie goni, czy dotrze do swojej rodziny cała i zdrowa i gdy z uśmiechem na ustach odwróciła głowę w naszą strone w jej brzuch wbiły się szpony jednego z nich przebijają cja na wylot. Bestia wyszczerzyła kły i zatopiła je w czaszce mojej matki, na moich oczach, oczach 10-letniego dziecka, które jest świadkiem jak jego rodzicielka umiera w makabryczny sposób. Nigdy nie czułem większego bólu. Świat ucichł. Słyszałem tylko swój krzyk, smak swoich łez. Wiłem się i wyrywałem i za nic miałem sobie wirujące nade mną tysiące żądnych krwi demonów. Spojrzałem na ojca. Pomimo googli na twarzy widziałem jak łzy żłobią koryta w jego poplamionej krwią twarzy, widziałem jak bardzo nie wierzy w to, że jeszcze 15 minut temu jeździł z miłością swojego życia na nartach w Alpach, a teraz widzi jak twór nie z tej ziemi rozszarpywał ją nad jego głową...
PUK PUK PUK
- Co jest? - zdziwiłem się. Na zegarku była 3:50 rano i tuż po moim przebudzeniu ktoś puka do drzwi. - Kto tam? - krzyknąłem.
- Otwórz Alex, to ja, Jessie.
Ach tak, Jessie. Moja jedyna przyjaciółka w świecie w którym ufając samemu sobie można ostro sie przejechać. Zarzuciłem koszule i podeszedłem do drzwi.
- Co robisz tak wcześnie? Chyba nie przyszłaś na...
- Oni wrócili. ON wrócił. - przerwała mi w połowie.
Zamarłem. Armia przeciwko, której zjednoczyła się cała ludzkość. Armia, przeciwko której ludzkość poniosła największą porażke w historii. 4 miliardy zabitych, ocalały tylko dzieci do lat 12, którzy i tak w większości poumierali z głodu czy chorób. Tak zostało nas niewiele ponad 10 milionów rozbici po całym świecie lecz głownie po Środkowej i Zachodniej Europie.
- Jess, skąd wiesz? Widziałaś? - byłem przerażony. Przecież już nie jesteśmy dziećmy. Teraz nasza kolej?
- Berlin, Monachium, Paryż, Amsterdam, Luwr - stamtąd mamy potwierdzony kontakt ze Żniwiarzami. - Kwestia czasu, aż dotrą do nas.
- Jakieś ofiary? - zapytałem, mimo że i tak znałem odpowiedź. Czasami człowiek po prostu chce się mylić.
- Wiesz Alex... Od 5 godzin te miasta nie dały znaku... życia.
Usiadłem spowrotem na łóżko. Przez 21 lat spokoju w którym naszym największym problem byliśmy po prostu my sami, nie sądziłem, że znowu dożyje tego momentu. Zostaliśmy zdani na samych siebie, ci co mieli po 12 lat uznawani byli za liderów. Musieliśmy wziąć się za siebie, inaczej pozdychalibyśmy jak psy. Zaczęliśmy się zbierać w większe grupy, dzielić się na mniejsze, które miały określone cele.
Byli poszukiwacze jedzenie, budowniczy, ci co doglądali plantacji. Myślałem kiedyś, że jeśli dorośli by zniknęli na jeden dzień, my - dzieciaki - zmienilibyśmy świat na jeden wielki plac zabaw. Jak dane było mi się przekazać, do świat faktycznie stał się tym placem, ale to my byliśmy jego zabawkami.
- Alex, nosz... - Jess strzeliła mnie w głowe.
- Wybacz mała, zamyśliłem się... Musimy się ruszać, daj sygnał przez radio do wszystkich sektorów. Jeśli Żniwiarze były widziane dopiero na zachodzie mamy jakieś 16 godzin zanim dotrą do nas. Te cholerne bestie nigdy się nie męczą...
Biegliśmy co sił w nogach. Zdziwiło mnie, że mimo młodego wieku dałem rady dotrzymać kroku ojcu, chociaż pewnym było, że adrenalina dała mi niesamowitego kopa. Zbiegliśmy ze stoku w gęsty las, na tyle gęsty, że po przejści stu metrów, obróciwszy się w tył widziałem tylko drzewa. Ojciec oparł się o drzewo, zdjął gogle i zwymiotował. Ja usiadłem na całkiem sporym głazie i zacząłem płakać. Cały czas miałem obraz mamy, który jeden z tych stworów porwał w przestworza jak szmacianą lalkę, po czym rozerwał z taką samą łatwością.
- Anna, moja kochana Anna. - ojciec płakał jak dziecko, nawet bardziej niż ja. Jego rozpacz wierciła mi dziure w brzuchu, nie mogłem na to patrzeć. Podszedłem do niego i wyciągnąłem ręce. Przyciągnął mnie do siebie, przytulił i znów zaniósł się płaczem. Ja już nie miałem sił na łzy. Bardzo chciałem płakać, ale nie potrafiłem.
- Tato, chyba powinniśmy...
- Wiem, synu, musimy się ruszać. Nie wiem co to było, ale nie pozwolę, by dorwało się i do nas. - ojciec wiedział co ma zrobić, lecz zdawało mi się, że zupełnie nie wiedział jak. Widziałem w jego twarzy zupełną bezsilność, ale wierzyłem, że uda nam się uciec, nie miałem nikogo innego poza nim, wszelką nadzieje powierzyłem mu.
- Może spróbujmy w tam... - zacząłem ale urwałem w pół. Poczułem jak ziemia się trzęsie, raz za razem, jakby stąpął po nie olbrzym. Ptaki zleciały z drzew, ojciec wstał z klęczek.
- Alex, chodź - złapał mnie za ręke i przyciągnął do siebie. Wstrząsy były coraz bardziej odczuwalne, każdy coraz silniejszy, czułem jak wibrują mi wnętrzności. Po chwili usłyszałem trzask łamanych drzew. - Są tu... - przeszło mi przez głowe i zmroziło mi krew. Spojrzałem na tatę. Byłem pewien, że pomyślał to samo co ja, bo chwycił mnie za ręke i znowu zaczęliśmy bieg o przetrwanie. Adrenalina dała o sobie znać, dotrzymywałem tempa, co raz zerkając zza ramienia. Wstrząsy były odczuwalne, lecz zagłuszał je dźwięk łamanych drzew, raz z lewej, raz z prawej, a pomiędzy konturami pni oraz konarów widziałem coś ogromnego i potężnego, wyższe niż drzewa i silniejsze niż jakakolwiek maszyna o której dane mi było słyszeć. Wiedziałem, że nasz wysiłek jest daremny, ale byłbym głupcem jeśli nie walczyłbym o swoje życie. Nie chciałbym tego zrobić mamie, chciałem przeżyć i pozwolić by pamięć o niej przetrwała razem ze mną i razem ze mną poszła do grobu. Nie widziałem ile już biegliśmy. Czas przestawał mieć znaczenie, wszystko zlewało się do małego punktu przede mną, słyszałem tylko swój oddech i bicie serca, które biło tak jakby miało wyskoczyć mi z piersi i biec szybciej niż ja. Nie wiedziałem gdzie jest tata, czułem tylko jego dłoń, którą sciskał mnie tak mocno, że przestałem czuć swoją, ale biegliśmy wciąż bez przerwy, gdy nagle...
Moje nogi oderwały się od ziemi. Zaskoczony tym biegłem przez chwile w powietrzu, musiało to wyglądać komicznie, jak mały piesek, którego trzyma się nad taflą wody, a ten zaczyna przebierać łapkami. Byłem zszokowany, spojrzałem na ojca, którego pokrwawiona twarz miała dziwny wyraz, zupełnie mi wcześniej nie znany. Coś pomiędzy wystraszeniem, a zdziwieniem, bezsilnością, a chęcią do walki. Unosiliśmy się coraz wyżej, byliśmy może na wysokości 10 metrów i zauważyłem, że otacza nas ledwo zawuażalna bańka. Wyciągnąłem rękę żeby jej dotknąć, jakby w nadziei, że ją przebiję, ale sięgnąwszy palcem może 5 centymetrów od bariery strzelił z niej mały łuk elektryczny którym lekko przysmażył mi palca. Krzyknąłem z bólu, a ojciec wzdrygnął:
- Co do... - urwał zdanie, ale długo nie musiałem się domyślać dlaczego.
Przetarłem oczy. Nie wierzyłem co widze, myślałem że to sen, koszmar, i mimo, że prawda była bardzo bolesna to okłamywałem sam siebie. Przed nami stało kilkunastometrowe monstrum, całe zbudowane z napompowanych mięśni przeplatanych pulsującymi żyłami. Nogi miało krótkie, z ogrągłą, szeroką stopą i trzema tępymi, zdartymi paznokciami. Ręcę sięgały aż do kolan, miał cztery palce, dłonie były twarde, zrogowaciałe i tak jak stopy, bardzo różniły się od reszty ciała. Knykcie były pokryte jakby czymś na wzór kamienia. To coś wydawało mi się idealne do burzenia zamków. Dziecięca wyobraźnia. Jednak najbardziej przerażająca była głowa bestia. W zasadzie to dwie głowy, dwie zupełnie inne głowy. Pierwsza miała szeroko otwartą gębę i zaczęła warczeć, drzeć się na nas od razu jak ujrzały na oczy drugiej głowy. Zrozumiałem, że współpracują ze sobą, chcociaż zdziwiło mnie to, że gdy jedna przestawała warczeć, a druga patrzeć, obie gwałtownie o siebie uderzały, jakby w czymś się nie zgadzały i jak gdyby miały możliwość zostać rozdzielone - rozerwały by się na strzępy. Po całym cielsku bestii wspinały się różne mniejsze kreatury - były małe i zwinne z długimi, chudymi rękami i nogami, skakały i przerzucały się nawzajem, wyglądało to komicznie w całej tej krwawej rzeźni i potrafiłbym się do tego nawet uśmiechnąć gdyby nie to co widziałem wcześniej. Biegały pod jej nogami, wskakiwały na drzewa i w śnieg, zachowaywały się zupełnie jak szczeniaczki pierwszy raz wypuszczone na dwór. Zauważyłem, że pociemniało i spojrzałem w górę. Niebo zakryły podziurawione, błoniaste skrzydła, powietrze przeszył wrzask latających bestii. To one urządziły tą jatkę na stoku. Tak bardzo chciałem by to był sen, tak bardzo... Nagle wszystkie ucichły. Głowy przestały się bić, mniejsi przestali skakać, ci na górze zataczali nad nami koła. Zrozumiałem, że są tu po nas, że bańka, która miała nas przytrzymać w miejscu zaraz pęknie i oni wszyscy rzucą się na nas jak bezdomne psy na rzuconą pomiędzy nich kość. Ale nie... Stali i patrzyli, my byliśmy w centrum uwagi, a przerażenie, którym byłem ogarnięty ustępowało miejsca zdziwieniu. Usłyszałem szelest, musiałem się dobrze wysilić by dojrzeć co jest na rzeczy. Dostrzegłem, że się rozstępują, jakby miał zaraz nadejść ktoś ważniejszy, ktoś silniejszy, ktoś do kogo mają szacunek i to on nimi przewodzi. Strach znów przejął kontrolę nad moim ciałem, zacząłem się trząść, czułem jak drętwieje mi ręka od potężnego uscisku ojca, ale nie chciałem by mnie puszczał - mimo, iż to banalne, czułem się bezpieczniej gdy mnie trzymał za rękę. Cokolwiek by się miało teraz zdarzyć. Bestia powoli ustąpiła kroku postaci za jej plecami, trzęsąc ziemią jeszcze jeden raz i dała mi wtedy ujrzeć kim był główny przewodniczący całego zamieszania. Odrazu gdy nasze oczy się zeszły rozpłakałem się. Nigdy nie czułem się tak jak wtedy, wiedziałem że umrę i chciałem tego, chciałem umrzeć tak bardzo, że próbowałem dotknąć głową bariery lecz strach mnie sparaliżował. Wszyscy chylili przed nim czoła, nawet dwugłowa bestia, która, jakby mogło się wydawać zniszczyłaby go jednym tąpnięciem pokornie schyliła łby i zakryła twarze rękoma. Z budowy przypominał człowieka, może był wyższy i napewno silnie zbudowany. Zaczął się unosić ku górze, jak piórko, pomimo tego że miał na sobie potężną zbroją, w każdym miejscu zakończoną ostrym wykończeniem. Był coraz bliżej nas, czułem jak ojciec trzęsie się ze strachu, a może to ja. Postać była już tak blisko nas, byliśmy na wyciągnięcie ręki, dzieliła nas tylko energetyczna bariera. Spojrzał w górę - jakby telepatycznie przemówił swoim latającym pomagierom by do niego przylecieli - w dół runęło dwóch z nich. Kiedy byli już niecały metr od nas, bańka pękła a my zaczęliśmy spadać w dół.
- Taaaato! - zacząłem się drzeć probując złapać ojca drugą ręką - bezskutecznie.
- Nie puszczaj mnie mały! - odkrzyknął ojciec macając ręką w powietrzu aby uchwycić moją dłoń.
Poczułem szarpnięcie. Ojciec wrzasnąl, latające bestie chwyciły go za ramiona, i wznosiły ku górze. Wiedziałem, że pozostały nam sekundy.
- Tato, kocham cie! - jedyne co mi było w stanie przejść przez gardło, w ostatnich chwilach mojego życia. Żałowałem teraz, że nie powiedziałem tego dla matki, że w ogóle rzadko im to mówiłem.
- Kocham cie Alex. - powiedział już półszeptem tata, po czym z jego oczu zaczęły spływać łzy. Wznosiliśmy się coraz wyżej i wyżej, a gdy spojrzałem w dół zobaczyłem jak postać w zbroi wystrzeliwuje w górę i sięgą ręką za plecy, po klingę z której po chwili wysunęło się czarne jak sadza ostrze, które rozprzestrzeniało mroczną aurą, sprawiając że światło jakby gasło w jego otoczeniu. Zamknąłem oczy i przygotowałem się na najgorsze. Lecz jedyne co poczułem to to, że spadam w dół. Trwało to chwilę po czym uderzyłem plecami w ziemie wyjąc z bólu. Otworzyłem oczy, ogłuszony nie wiedziałem co się dzieje.
Zacząłem sie rozglądać, bestie zniknęly, czarna postać też, pozostała tylko po nich ciemna mgiełka. Chciałem przetrzeć twarz z łez i wtedy...
- O Boże!!! - zacząłem się drzeć - Nieeeee!
Dotarło do mnie wtedy czemu spadłem i czemu żyje. On wcale nie chciał mnie zabić. Chcieli zabrać mojego ojca a ja im w tym przeszkadzałem trzymając go kurczowo za dłoń. Postanowił więc pozbawić mnie ręki jednym cięciem swojego miecza. Zacząłem płakać znowu, krzyczeć. Patrzyłem na kikut na który kapały gorące łzy i mimo, że byłem zszokowany to ciekawiło mnie dlaczego rana jest zasklepiona i dlaczego
mnie to nie boli. Dlaczego nie zabrali mnie razem z tatą i co w tym wszystkim chodzi. Upadłem na kolana, a potem przewróciłem się na bok. Całe moje życie wywróciło się o 180 stopni w ciągu niecałej godziny, a ja leżałem tu sam, pośrodku lasku w Alpach, bez ręki i bez jakichkolwiek nadziei. Moje powieki robiły się coraz cięższe i dałem się zabrać snu w nadziei, że zabierze mnie do lepszego świata.
- Jess, potrzebuje coś na pobudzenie - oczy mi się zamykały, lecz nie było mowy o tym, że pojdę spać kiedy w najgorszym wypadku nie obudziłbym się następnego dnia, a w najlepszym... Cóż, sen równał się śmierci i gdybym pozwolił sobie zasnąć, mogłoby się stać tylko najgorsze.
- Masz, weź jedną pigułke. Tylko jedną, pamiętaj. Nie wiem skąd oni to biorą, ale po jednej nie spisz 3 dni, a po dwóch możliwe, że prześpisz resztę życia. - uśmiechnęła się do mnie Jess i rzuciła małą paczuszke, jak po tiktakach, a w środku żólte pastylki z ikonką otwartego oka. Co się okazało, po Żniwach, bo tak zwykliśmy mawiać na incydent sprzed ponad 20 lat, dzieciaki nie próżnowały. Nadal było zapotrzebowanie na broń, narkotyki, seks i inne różne rzeczy, o których dzieciom nie wolno było nawet marzyć jednak realia zmieniły się na tyle, że już nikt nikogo nie kontrolował. Jedyne co zmieniło się na lepsze to handel. Pieniądz stracił jakąkolwiek wartość i jeśli coś się chciało kupić, trzeba było dać coś w zamian.
- Jess, posłuchaj, musimy jechać do Moskwy. Nadaj wiadomość, tam się przegrupujemy i pomyślimy nad planem działania. - powiedziałem, Jessie skinęła tylko głową, wsiedliśmy do terenówki i ruszyliśmy na południe. Mimo, że kiedyś z Dmitrowa - czyli tam gdzie mieliśmy swoją małą bazę - do Moskwy jechało się lekko ponad godzinę, teraz czas dojazdu wydłużał się do ponad czterech godzin, bo na obszarze na północ od Moskwy zdetonowano swego czasu bombe jądrową, co miało powstrzymać Żniwiarzy przed dotarciem do miasta. Jak wszyscy wiedzą na nic to się zdało.
Gdy dotarliśmy na miejsce była już ósma rano. Moskwa, niegdyś tętniące życiem miasto opustoszało na tyle by stało się rajem dla dzikich zwierząt. Byliśmy tu obcy, to nie był nasz teren i na każdym kroku czaiło się niebezpieczeństwo.
- Słuchaj, mam kontakt w centrum. Zna kilku ludzi, którzy będą wiedzieć co robić. - rzuciła Jess.
- Ciekawe, co można zrobić przeciwko armii krwiożerczych bestii w kilka osób. - odparłem i zobaczyłem na jej twarzy grymas, który zdawał się potwierdzać to co mówie.
Jechaliśmy przez miasto dość długo, w wielu miejsach szukając innej drogi omijając wraki blokując przejazd, czy stada zwierząt każdej maści. Widzieliśmy nawet dwa słonie stojące przy starym kinie co wydało mi się niezwykle zabawne, lecz Jess za każdym razem gdy się śmiała patrzyła na mnie z ukosa jakby chciała zapytać co mnie tak bawi u schyłku życia.
- To tam. Tam znajdziemy Andrieja. - wskazała palcem na cerkiew, typową dla Moskwy, z kulistymi wieżami i szpikulcami na końcach.
- Oryginalnie. - powiedziałem w zadumie znów się śmiejąc i znów przyjmując zabójcze spojrzenie Jessie.
Zaparkowaliśmy przed drutem kolczastym otaczającym cała świątynie, a moja towarzyszka wyjęła pistolet na flary i wystrzeliła jedną prosto w okno na jednej z wież.
- Serio tak? To wasz kod? - nie mogłem powstrzymać śmiechu i już wiedziałem, że to jeden z efektów ubocznych pigułek z otwartym okiem.
- Nie przejmuj się Alex. - westchęła Jess po czym brama ogradzająca cerkiew zaczęła się rozsuwać. Wyszliśmy z auta i powoli zaczęliśmy kroczyć. Podeszliśmy do drzwi. Były dwa razy wyższe niż ja, z litego drewna, z ćwiekami i dwiema potężnym kołatkami. Chwyciłem za jedną, ale poczułem szturchnięcie:
- Przecież juz nas wpuścił - usłyszałem. No tak. W takim razie wchodźmy.
Wewnątrz było ciemno, jedynie kolorowe światło witraży i dogasająca flara oświetlały ogromną sale która w niczym już nie przypominała świątyni. Było tam mnóstwo rupieci, złomu, kilka aut oraz motocykli, dostrzegłem przy ścianach również szafy pancerne i manekiny z ciężkim opancerzeniem. Na samym końcu na całej szerokości pomieszczenia umieszczony był wielki blat na którym jakiś mężczyzna przeprowadzał sekcje zwłok... czegoś.
- Ach witaj Jessico! - krzyknął z daleka niski facet, który jak podejrzewałem był właśnie Andriejem. - Widzę, że przyprowadziłaś, ze sobą kolegę. Świetnie, świetnie, im więcej was zobaczy, tym lepiej!
Podejdźcie! - był bardzo zafascynowany swoim odkryciem. Podeszliśmy bliżej, po drodze przekopując się przez mase gratów by w końcu ujrzeć na blacie coś co mnie zszokowało. Andriej, ubrany w fartuch rzeźniczy przeprowadzał sekcje zwłok jednego ze Żniwiarzy. Nie mogłem w to uwierzyć, jak on złapał tego małego, zwinnego sukinsyna, które tak sprytnie wspinały się po wielkiej, dwugłowej bestii. Byłem zdumiony.
- Zanim zaczniecie zadawać pytania - zaczął - chciałbym abyście mnie wysłuchali. Przywieźli go dla mnie chłopaki z jednego patrolu. Został złapany w sieć grawitacyjną i już z niej nie wyszedł. W sumie nikt by nie wyszedł, ale nie o to chodzi. su***syny są odporne na prąd więc paralizator był bezskuteczny. Jak widzicie, jeśli dobrze się przyjrzycie on wcale nie jest martwy. I to jest szokujące! Tak, tak, tnę go na żywca, ale zdaję się, że chlopaczyna ma się całkiem nieźle i wydaje mi się też, że nie czuje bólu. Co ciekawe, okazuje się, że akurat ta odmiana, bo nie wiem jak inne, nie posiada mózgu. Zupełnie obca mi biologia, nic do siebie nie pasuje. Ale to dalej nic. Najbardziej fascynujące jest to, spójrzcie! - Andriej wyjął spod blatu jakiś dziwny pojemnik, niby przeźroczysty, ale to napewno nie było szkło, jakby inkubator z połączeniami od góry do dołu przez, które przepływała niebieska ciecz. A w środku znajdowała się czarna, mglista kula i tylko kiedy na nią spojrzałem od razu przeszedł mi cały humor, wręcz byłem smutny i już zbierały mi się łzy do płaczu gdy ten schował inkubator pod stół.
- Tak, tak, wiem jak się czujecie patrząc na to - kontynuował monolog - wydaje mi się, że jest to źródło energii tego stworzenia, i jak mniemam, także innych. Ale co ciekawe, słyszałem dziwne głosy. Nie, nie jestem świrem, ale odkąd wyjąłem to źródło z klatki piersiowej tego Żniwiarza, co nie było wcale takie łatwe jak widzicie - podciągnął rękawy pokazując świeże rany na nadgarstkach - to coraz bardziej zaczęły się one nasilać.
- Czekaj, czekaj - przerwałem mu, co go niezwykle zaskoczyło - próbowałeś się zabić?
- Widzisz, młody człowieku - teraz on mnie zaskoczył, bo jeśli był ode mnie starszy to maksymalnie o dwa lata - samo patrzenie na to sprawia, że czujesz się źle, jest ci smutno i jesteś przygnębiony. Jednak gdy nastąpi kontakt fizyczny ze źródłem to wszystko się nasila. Nigdy w życiu nie czułem się bardziej okropnie i nigdy więcej nie chciałbym tego przeżywać. Czuję, że mogłoby to się skończyć fatalnie.
- W ogóle skąd masz ten sprzęt? - Jess wyrzuciła z siebie jakby zazdrosna.
- A widzisz kochana, rosyjskie bazy wojskowe kryją w sobie wiele tajemnic, a odkąd nie ma ich kto pilnować, każda wyprawa do takich miejsc była jak wycieczka do Disneylandy 25 lat temu.
- Dobra, widzę, że wiesz co i jak, ze Żniwiarzami, ale jaki jest plan działania. Według raportów mamy jakieś 11 godzin, aż dotrą do nas i wtedy co? Pokroisz wszystkich i pozabierasz im... - coś przerwało mój wywód. Głosy, które nie brzmiały jak żaden ludzki język, nie mogłem w nich się dosłuchać nawet ludzkich głosek. To było coś nienaturalnego, coś co przyprawiło mnie o gęsią skórke, a z tego co dane mi było zauważyć to obecnych tutaj także.
- Słyszycie?! O tym mów... - zaczął Andriej, lecz przerwał mu przeraźliwy pisk, który zdawał się wwiercać w nasze uszy, jakby dentysta przyłożył mi do ucha włączoną wiertarke, a potem wcisnął ją w bębenek. Trwało to może z minutę lub dwie, ciężko mi było to określić, ale poczułem niezwykłą ulgę. Włożyłem palec do ucha - czułem krew.
- Ktoś kto was poinformował nie miał racji - oni już tu są. Szybko, nie mamy wiele czasu - rzucił Andriej.
Słyszałem jak przez radio wzywa swoich towarzyszy, nam zaś kazał wziąć wyrzutnie RPG z jedej z szaf - jak twiedził kule nie są zbyt skuteczne, ale wybuchy mogą zakłócać prace źródeł tym samym będąc całkiem skuteczną bronią obezwładniająca. Wzieliśmy zapas granatów i pocisków gdy Andriej powiedział:
- Jedźcie na stacje metra Dubrovka. Moi ludzie już tam będą. I weźcie to - po czym sięgnął pod stół i wyjął zainkubowane źródło, które odrazu rozprzestrzniło swoją złowrogą atmosfere. Chwyciłem za pojemnik i wybiegliśmy z cerkwi. Dotarcie na stacje zajęlo nam niecałe 10 minut. Jess jechała szybko jak nigdy dotąd, nie przejmując się już zwięrzętami i mały wrakami, wjeżdzając w nie jak w masło. Nie było czasu na zwłoke, szczególnie gdy z planowanych 10 godzin zrobiło się zbyt-mało-by-czekać, tak więc czas gonił, a my nie chcieliśmy dać się złapać. Na planowanym miejscu spotkania stało już około 20 opancerzonych SUVów, 4 czołgi, a pośrodku helikopter. Zdziwiło mnie skąd oni to wszystko mają, ale przecież byliśmy w centrum Rosji - tu sie mogło zdarzyć wszystko. I właśnie tak miało być. Ze śmigłowca wyskoczył wysoki osiłek, ubrany i wyglądający na typowego wojskowe.
- Witajcie towarzysze - rzucił do nas wyjątkowo miłym głosem co zupełnie do niego nie pasowało. - Nazywam się Viktor i przewodnicze naszemu pułkowi. Wciele w was plan działania i proszę was, trzymajcie się go gdyż nie możemy pozwolić sobie na jakiekolwiek niedociągnięcia. Ty - spojrzał na mój kikut - jesteś w stanie walczyć?
- Nie martw się o mnie. - rzuciłem szybko. Na dźwięk jego imienia wzdrygnęło mnie ale postanowiłem się nie przeciwstawiać gdyż jedyne co mi zostało to być tu razem z nimi w - bardzo prawdopodobne - ostatnich chwilach naszego życia.
- Na dachu każdego SUVa zamontujemy wyrzutnie rakiet. Jak zapewne Andriej was poinformował wybuchy są najskuteczniejszą bronią przeciwko Żniwiarzom. Strzelamy wszyscy bez ostrzeżenia, jeden chroni drugiego, mamy działać jak jeden umysł. Mało prawdopodobne, że przetrwamy a jeśli już mamy zginąć do zróbmy to z honorem, a nie jak ostatnie cioty. - jego plan był, jakbym to ujął, mało zaplanowany. Lecz tak naprawdę to było lepsze niż nic więc nie wybrzydzałem. - Ustawcie się wszyscy na pozycyję i oczekujmy najgorszego.
I tak też zrobiliśmy. Każdy SUV miał na dachu swojego strzelca, pobliskie budynki były naszpikowane bojownikami, kryli się za samochodami, na dachach. Znowu zaczęły się roznosić ten głosy, które słyszeliśmy w cerkwi. Byłem pewien, że to przez źródło, które trzymamy na pace naszej fury. Spojrzałem na Jess i zauważyłem, że ona też to wiedziała. Przez chwilę żałowałem, że Viktor o niczym nie wie,
ale teraz przysporzyło by to tylko problemów więc siedziałem cicho.
- Ej, patrzcie tam - krzyknął jeden z nich pokazując palcem gdzieś w strone zachodu.
I wtedy przypomniały mi się Alpy 21 lat temu. Z przeciwnej strony do słońca nadlatywała czarna chmara i już wiedziałem, że to nie ptaki tylko żądne krwi bestie. Wiedziałem, też że tym razem to i ja będę ich celem i napewno nie uciekne, a jedyne co mi pozostało to walczyć do ostatniej minuty. Byli coraz bliżej i bliżej, mogliśmy już dostrzeć błoniaste skrzydłe i szpony.
- OGNIA! - krzyknął Viktor i huk setek wyrzutni rozerwał moskiewskie powietrze. Rakiety rysowały linie dymu i zrobiło się szaro, pociski trawiały Żniwiarzy strącając ich z nieba, uderzali o ziemie ogłuszeni, Andriej miała racje, faktycznie wybuchy zaburzają prace źródeł. Ci co spadli chcieli przedrzeć się przez naszą linie frontu pędząc na nas między budynkami tym samym przyjmując serie z karabinów maszynowych. Bojownicy zaczęli rzucać granaty, Jess i ja też rzucaliśmy, niektórzy odpalali granatniki. Widać było, że to faktycznie działa, przez chwile nawet zacząłem mieć jakąś nadzieję, że coś z tego będzie, ale szybko zostały one rozwiane. Jess szturchnęła mnie w bok i wskazała palcem niebo, zamierając z otwartymi ustami. Byłem pewien, że to smok. Wielki jak wieżowiec, z ogromnymi skrzydłami i długim na kilkadziesiąt metrów ogonem, zawył tak głośno, że każdy przez chwilę każdy przestał walczyć, nawet Żniwiarze, którzy uspokoili się i przestali zwracać na nas uwage kierująć wzrok na potężną bestie, a gdy jeden po drugim zaczęli chylić łby wtedy zrozumiałem o co chodzi. Smok był tylko wierzchowcem i to nie jego powinniśmy się bać. Jego Pan, istota która 21 lat temu pozbawiła mnie ręki znowu tu jest, lecz tym razem zabierze mi coś więcej niż kończynę, zabierze mi życie, nam wszystkim. Bestia wylądowało na jedynym z wyższych budynków, a czarna postać zaczęła lewitować jak wtedy, co raz niżej i niżej, aż osiadł na ziemi i wyciągnał swoją klingę, z które wyrosło czarne ostrze. Wydał z siebie przerażający okrzyk i jego wierzchowiec wystrzelił w powietrze, a sługusy zaczęły biec w naszą strone, wyciągając pazury wprost do naszych gardeł.
- Odwrót - Viktor zaczął krzyczeć chociaż było to bezcelowe, bo każdy zrobił to samoistnie. Rząd samochodów zaczął wyjeżdzać z placu przy stacji, ludzie rzucali za siebie granaty, puszczali serie z CKMów, latały pociski. Ja wpadłem na dziwny pomysł, ryzykowny, ale i tak czy inaczej miałem zginąć.
- Jess! JESS! Odbezpiecz granat - krzyknąłem wskakując na pake naszego auta chwytając za inkubator.
- Co Ty chcesz... O matko, Alex, nie wiesz jak to się skończy!
- Zostało nam coś innego? - spojrzałem jej w oczy i zauważyłem jak chwyta za granat z pasa wyciągając zawleczkę, a ja w tym czasie chwyciłem pojemnik między nogi i zdrową ręką zdjąłem górną pokrywe. Poczułem jak wysysana jest ze mnie każda nadzieja, już nawet plan ze zrobieniem bomby ze źródła zaczął tracić sens, lecz Jessie chwyciła za pokrywę, wrzuciła do środka granat, zamknęła pojemnik i z całej siły cisnęła go w tłum Żniwiarzy.
- W nogi! - krzyknęła wskakując za kierownice, a ja wcisnąłem się na siedzenie pasażera po czym ruszyła z piskiem. Pogoniliśmy za sznurem aut, a ja wyjrzałem przez okno, ciekawy czy mój plan zadziała. Źródło zadziałało na Żniwiarzy jak przynęta zbierając ich wszystkich wokół, jedynie ich Pan wydał z siebie dziwny okrzyk, a ja byłem pewien, że jest on świadomy tego co zgotowaliśmy jego pupilom. Eksplozja nie była tym na co byłem przygotowany. Kula ognia po chwili zamieniła się w wielką czarną sferę którą zaczęła wysysać wszystkie źródła ze Żniwiarzy skutecznie ich unicestwiając.
- Jess, to działa, TO DZIAŁA! - zacząłem się drzeć, patrząc na kolejno wysysane źródła i upadające bestie. Kula była coraz większa i większa, aż pochłonęła wszystkie źródła i na polu bitwy został tylko generał bez armii. - Zatrzymaj się Jess.
Nasz samochód jak i wszystkie inne zatrzymały się, ludzie zaczęli wychodzić i przyglądąć się temu co się stało.
- Osłaniaj mnie mała. - rzuciłem za plecy, wziąwszy w kieszenie trzy granaty i ruszyłem w strone czarnego księcia.
- Nie bądź głupi Alex, nie masz szans - Jessie zaczęła panikować.
- Po prostu przygotuj pocisk i strzel na mój sygnał.
Zacząłem iśc powoli do przodu, przekopując się przez martwych Żniwiarzy, krok po kroku to mojego nemezis, któremu chciałem odebrać to co mi zabrał. Podniosłem do góry kikut i krzyknąłem:
- Pamiętasz?! Pamiętasz co zrobiłem w tamtym lesie sukinsynu!?
Ten za to stał w miejscu, wiedział że jestem dla niego nikim i nie warto na mnie poświęcać uwagi. Jego ciemna poświata i czarne oczy juz nie działały na mnie tak jak wtedy gdy go ujrzałem po raz pierwszy, lecz skłamałbym gdybym powiedział, że nie odczuwałem jego prezenecji. Mój plan zaczął się wydawać głupi i śmieszny, chciałem podejść i upaść u jego stóp i błagać by zakończył bezboleśnie moje nędzne życie jednym cięciem swojego czarnego miecza. Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem pierwszy granat, wyciągając zębami zawleczkę i rzucając w jego strone:
- No spróbuj tego! - krzyknąłem, ale ten tylko machnął ręką i granat odleciał kilkanaście metrów dalej wpadając do jakiegoś małego sklepiku, kompletnie dewastując jego i tak już zdewastowane wnętrze. - Hmm, no nieźle, ciekawe co powiesz na to - po czym zrobiłem to samo z drugim granatem, lecz tego złapał i momentalnie odrzucił w moją stronę czego zupełnie się nie spodziewiałem. Odskoczyłem na bok, chowając się za jakimś wrakiem. Wybuch odepchnał samochód razem ze mną, mało brakowało by mnie rozgniótł, ale miałem szczęście. Ostatkiem sił wstałem i wyjąłem trzeci granat, wiedziałem że był na to przygotowany, ale czy napewno? Złapałem w zęby zawleczke, szarpnąłem i cisnąłem prosto w niego.
- TERAZ JESS! - ryknąłem z całych sił i gdy granat dolatywał juz do niego, a on ruchem ręki chciał go od siebie oddalić, powietrze przeciął pocisk z wyrzutni Jess który trafił go prosto w klatkę piersiową odrzucając go kilkanaście metrów i tym samym wbijając w ściane budynku tuż za nim. Kątem oka zauważyłem jak miecz, który trzymał w ręku schował ostrze i odleciał kilka metrów ode mnie, miałem go przed oczami i wiedziałem, że mogę go unicestwić jego własną bronią. Zdaję się, że on też to wiedziałem, bo skierował wzrok w moją stronę i zaczął biec; nie mógł już lewitować, wybuch go osłabił, to była jedyna okazja bym zakończyć to co tu zaczęliśmy tego ranku na stacji Dubrovka. Rzuciłem się w stronę miecza, chwyciłem go zdrową ręką i poczułem gniew jakiego nigdy w życiu nie czułem, byłem wściekły na niego co zrobił z moimi rodzicami, jakie zgotował piekło na Ziemi, i że czuł sie zupełnie bez winy. Był dla mnie teraz nikim, klinga zaczęła rozprzestrzeniać czarną aurę, ostrze się wysunęło i wbiłem mu miecz prosto w jego opancerzony łeb z niezwykłą łatwością. Czarna postać zaczęła wyć i z jej wnętrza zaczęły wydobywać się czarne promienie, wyrwałem miecz z jego głowy i odsunąłem się o krok, ten upadł na kolana i ryczał nieznane mi słowa, niezwykle głośno, nie mogłem usłyszeć własnych myśli. Krzyk był coraz głośniejszy, aż w końcu ucichł na sekunde, a zbroja eksplodowała odrzucając mnie w tył wprost na szybe jednego z wraków.
- Alex, Alex! Wstawaj - poczułem, że dostaje w twarz.
- Jess, mogłas dać mi po prostu buziaka - zaśmiałem się widząc jej piegowatą twarz. Najwidoczniej tabletki dalej działały. - Co z tamtym?
- Nie ma go, zniknął. Żniwiarzy też nie ma. Wszyscy tu są i wiedzą, że to twoja zasługa.
Wstałem na nogi, klinga w mojej dłoni była już tylko kawałkiem metalu, zatraciła swoją moc wraz ze śmiercią jej pana.
- HA HA, towarzyszu - usłyszałem znajomy miły głos - Nie doceniłem cie. Nie sądziłem, że ktoś bez...
- Bez jednej ręki może dać rade temu czemuś? - dokończyłem za niego - Można powiedzieć, że ten su***syn był mi coś winien.
- Gratuluje ci jeszcze raz - rzucił Viktor. - My tymczasem wracamy do Andrieja, musimy omówić pewnie sprawy. Tymczasem.
Viktor i jego armia zabrali się do swoich aut, a ja i Jess staliśmy patrząc na plac bitwy.
- I co teraz Alex? Już po wszystkim? - Jess patrzyła mi prosto w oczy, a ja wiedziałem, że teraz od mnie oczekuje, że postawie świat na nogi.
- Wiesz Jessie, moja droga - powiedziałem do niej po czym spojrzałem w chmury, zza których dało się słychać potężny ryk - Myślę, że zanim wszystko wróci do normalności, musimy załatwić jeszcze jedną sprawe. Ale najpierw chyba bym się zdrzemnął. Jakieś trefne te pigułki, miałem nie spać 3 dni, a zbiera mi się na sen. Jakbyś mogła, podrzuć mnie do swojego koleżki w cerkwi. Chciałbym mu podziękować.
- Jasne, Alex. Wsiadaj.
Usiadłem na siedzeniu pasażera i rozłożyłem siedzenie by się położyć. Spojrzałem jeszcze raz na Jess:
- Bez ciebie by mi się nie udało. Dobranoc mała.
- Miłych snów Alex. - odpowiedziała mi po czym uruchomiła silnik i odjechaliśmy z pola bitwy.