Konkurs revelation online!

Zaczęło się zwyczajnie, przekręcałem się na słomianym hamaku, powoli odzyskując pełną świadomość. Być może zasnąłbym ponownie, gdyby nie odór ścieków i okrzyki gotowych na podbój Wieży z Białego Złota towarzyszy. Był to ranek szesnastego dnia okupacji Miasta Imperialnego. Daedry wciąż nie odkryły naszej kryjówki w ściekach pod miastem, mimo iż wydawało się to oczywistością. Od rozpoczęcia inwazji na ratusz dzieliły nas ledwie godziny. Nocna warta wskoczyła na hamaki, aby odnowić energię przed wielką bitwą, natomiast reszta rozpoczęła pakowanie ekwipunku.

Razem z moją małą grupą, to znaczy rycerzem nordyckiego pochodzenia Oxid'em*, cynicznym* kapłanem Matt'em oraz Jakubem*, który tak jak ja uwielbiał wybijać wrogów z cienia, zakończyliśmy ostatnie przygotowania przed bitwą. Plecaki z ekwipunkiem wrzuciliśmy w hamaki, po czym ruszyliśmy w stronę drabiny prowadzącej na zewnątrz.

- A więc to dziś... - wzdychnął jakub.

- Nareszcie... Jakby nas prowadził ktoś inny, już dawno byłoby po wszystkim... - wyraził swoje zażenowanie postawą Wielkiego Imperatora Matt - Skarby same się nie zgrabią!

- Nie bądź taki do przodu, przed nami jeszcze ostatni patrol - przerwałem jego wywód, po czym wyszedłem na powierzchnię.

Miasto Imperialne, będące od kilku miesięcy legowiskiem Daedr było w strasznym stanie. Molag Bal dobrze wiedział co robi, zsyłając tutaj swoje Mroczne Kotwice, albowiem miasto to stało w samym centrum Cyrodiil, gdzie toczyła się wojna pomiędzy trzema wielkimi sojuszami. Gdyby tylko ktoś zareagował, jedna z nacji mogłaby zdobyć znaczącą przewagę. Tak więc Cyrodiil stało się domem mrocznych istot z Coldharbour, odgrodzonym od reszty świata jedynie kanałami dzięki którym udało nam się tutaj dostać. Wszyscy, którzy przybyli do tego przeklętego miejsca, liczą na bogactwa skrywające się w jednym z niegdyś najważniejszych punktów orientacyjnych, Wieży z Białego Złota, która stała w samym centrum Miasta Imperialnego.

- Tutaj czysto - krzyknął Oxid wychylając się zza ściany.

Dołączyliśmy do niego, po czym ruszyliśmy dalej w stronę centralnej dzielnicy. Całe miasto wydawało się spokojne... aż zbyt spokojne. W okolicy nie było żadnej Daedry, nawet szczura, których normalnie na ulicach było pełno.

- Może powinniśmy zawrócić?... Jesteśmy już prawie pod Wieżą, a nadal nie spotkaliśmy żadnej Daedry. Jak dla mnie to bardzo udany patrol. - Zaproponował Jakub

- Ja bym wykorzystał okazję i przeszukał ruiny domów, kto wie, może uda się zdobyć trochę złota jeszcze przed bitwą? - zaśmiał się Matt, próbując wyważyć drzwi do jednego z pobliskich domów.

- Cicho bądź, bo jeszcze ktoś nas usłyszy! - krzyknąłem, lecz było już za późno, drzwi leżały na ziemi.

- To co? Wchodzimy? - Zaproponował, po czym nawet nie czekając na odpowiedź wskoczył do środka w poszukiwaniu jakichś skarbów.

- Chyba nie mamy wyboru.... - Nasz zabójca poddał się, po czym wszyscy dołączyliśmy do Matt'a.

Nie minęło nawet dziesięć minut, a Matt zirytowany faktem, że nie znalazł żadnych skarbów zaczął przewracać meble. Od zakurzonych krzeseł i stolików po szafki oraz beczki, które pełniły funkcje chyba tylko i wyłącznie dekoracyjną.

- Jakim cudem w takim miejscu może nie być skarbów?!

- To nie jest gra RPG, żeby w każdym budynku stała skrzynia pełna złotych monet.... - przywrócił go do rzeczywistości Oxid.

- Czekajcie chwilę, widzicie te schody? - zauważył.

Przerzucając meble, udało mu się odsłonić zejście wgłąb piwnicy. Kapłan natychmiast zeskoczył w dół, a my, nie pozostawieni przed żadnym wyborem poszliśmy za nim. Zaczęliśmy obstawiać, czy na dole rzeczywiście znajdziemy jakiś skarb, gdy usłyszeliśmy krzyk Matt'a. Czym prędzej zbiegliśmy w dół i zobaczyliśmy grupę kilku Daedroth'ów otaczających go powoli. Oxid natychmiast ruszył, by odwrócić ich uwagę i pozwolić wycofać się naszemu magowi. Ja z Jakubem natomiast postanowiliśmy wesprzeć rycerza na froncie dobijając bestie.

- Wydaje mi się czy ich przybywa? - zauważył Matt, którego pewność siebie i chęć wzbogacenia, w jednej chwili przerodziła się w strach przed śmiercią.

- Rzeczywiście... Gdzieś tutaj musi być ich leże - odpowiedział Oxid, po czym rozpoczęliśmy kontrofensywę.

- Widzicie ten korytarz? bije z niego dziwne światło - krzyknął Jakub, po czym ruszyliśmy w tamtym kierunku.

Naszym oczom ukazała się struktura, którą już nieraz widzieliśmy podczas patrolu. Portal prowadzący do Coldharbour. Był on odłamkiem Mrocznej Kotwicy, który działał poprawnie tylko dzięki wsparciu Daedrycznych magów oraz Mrocznej Iglicy, która miała utrzymać portal po śmierci strażników, aby mogli przybyć następni. Razem z drugim zabójcą ruszyłem pozbyć się portalu, podczas gdy Rycerz odwracał uwagę Daedrothów biegając w kółko. Matt cały czas udzielał nam wsparcia podtrzymując nas przy życiu.

Wydawało się że wszystko idzie wręcz idealnie po naszej myśli. W jednej chwili cała nasza nadzieja prysła, gdy usłyszeliśmy jego głos... Daedryczny Książe Molag Bal przemówił do nas. W jednej chwili padliśmy na ziemię w bólu i agonii. Nie mogliśmy się podnieść, podczas gdy otaczały nas kolejne zastępy przeciwników. Głos wypełniał nasze umysły, słyszeliśmy go mimo pękających już bębenków usznych oraz wykręcających się oczu.

- Idźcie i szerzcie lęk przede mną... Molag Bal, najpotężniejszy z Daedrycznych Książąt!

Straciłem władzę nad własnym ciałem. Patrzyłem niczym z trzeciej osoby, jak ciało niegdyś znanego w trzech sojuszach najemnika, powykręcane niczym zepsuta lalka rusza w stronę bazy w ściekach, razem z trzema mu podobnymi. Patrzyłem, jak wyciąga dwa miecze.... Patrzyłem jak morduje moich towarzyszy.... Patrzyłem jak roni łzy agonii.... Patrzyłem, bo nie mogłem nic zrobić....

{

Ach to tłumaczenie nazw z ESO XD

* Cechy/imiona są wzorowane na nickach członków party...

I tak, wiem że to nie jest cynizm, niestety nie umiem nadawać cech charakteru w świetny sposób :C

a i wzięło się od nicku "Cyinical"

A tak chciałem zrobić dobre zakończenie :C

}

- Torven Blasque! Uważaj, jak mnie opatrujesz! Jeśli mam ci opowiedzieć moją historię to muszę przeżyć aniżeli się wykrwawić! A może wolisz bym dała cię na pożarcie mojemu Ka'yro? - wyraziła swoje niezadowolenie i złość kobieta
- Przepraszam... - z pokorą w głosie odpowiedział jej młodzieniec

- To było jakieś cztery dni temu zanim tu dotarłam. Był chłodny, deszczowy wieczór, lecz nie taki zwykły, był to bowiem wieczór w okresie Rovendaul kiedy palące słońce Notiri wschodzi wczesnym porankiem i zachodzi później niż w jakimkolwiek innym okresie. Pogoda ta była wywołana podobno przez potwora grasującego nieopodal miasta, gdzieś w puszczy niedaleko miasta Sovoorn. Tak wynikało co najmniej z zlecenia widniejącego na tablicy ogłoszeń. Robota, tylko dla osób "doświadczonych" w walce z potworami... Nie lubię posługiwać się iluzją, chociaż jest bardzo przydatna, to gdy jej używam, czuję się jakbym była kimś innym niż jestem, zupełnie jakbym kradła czyjąś osobowość. No, ale złoto samo się nie zarobi a pieski żywot "wojownika" nie pozwala na wygody.

- Dlaczego tak podkreślasz to słowo? - zapytał młody czarownik.
- Chciałeś raczej zapytać, dlaczego gardzę tym słowem? Otóż młody czarowniku, ludzie kojarzą wojowników jako mężczyzn w lśniących zbrojach, ciężkich pancerzach, z wielkim dwuręcznym mieczem bądź mieczem i tarczą, ludzi pełnych dumy,honoru i odwagi. Prawda jest taka, że wojownikiem zostaje każdy kto zabija walcząc o swoje życie, w obronie swojego ludu czy też dla pieniędzy! Nieważnym jest, czy to potwór, bandyta, czy też garstka magicznie uzdolnionych krasnoludków. Jeśli ich zabijesz by przeżyć,obronić lub zarobić to znaczy że stałeś się lub w małej części swojej duszy stajesz się wojownikiem. Pewnie myślałeś tak jak każdy bezbronny głupiec tej krainy o wojownikach których ci z krótsza opisałam?

- Cóż... - chłopak nie wiedział jak odpowiedzieć kobiecie.
- Nie kończ, widzę po twojej twarzy jak jest. - z westchnieniem, młoda, tajemnicza, o smukłej posturze, zakapturzona płaszczem ciemniejszym niż noc, kobieta kontynuowała swoją opowieść - otóż prawda jest dla tych głupców urazą ich dumy, dlatego chowają się za nią, nie chcą przyznawać się, że po prostu wynajmują kolejnego bandziora by ten rozprawił się z niebezpieczeństwem. Gdy przychodzi do zapłaty każdy z nich chce cię oszukać, wymigać się od niej ale człowiek który zlecił mi tamto zadanie nie próbował żadnych sztuczek. Wydawało mi się, że jego przenikliwy wzrok przejrzał moją "wojowniczość" pod postacią iluzji i tak też zapewne było. Rzadko zdarza mi się przybierać swą normalną postać, którą z resztą w tej chwili widzisz, gdy przychodzi do wzięcia zlecenia i odebrania nagrody. Domyśliłam się, że nie jest to zwykły człowiek, wiedział o magii więcej niż ktokolwiek w mieście lecz nie był wiedzącym, posiadał też szeroką wiedzę o rasach naszego świata. W chwili, w której wiedziałam że nie muszę dłużej używać iluzji, po prostu zniweczyłam zaklęcie. Po zleceniodawcy nie było widać żadnego zaskoczenia, dobrze wiedział z kim rozmawia i jaką przyjąć postawę. Dla mnie jednak był on tajemniczy, nie potrafiłam go rozszyfrować.

- Dalej nie wiem jak się nazywasz ani kim jesteś, - przerwał kobiecie młody czarownik - czy nie możesz o tym mówić?
- Ja także nie znam twojego imienia a jednak prowadzimy rozmowę bez problemów - kobieta odpowiedziała, patrząc na chłopaka z ogniem w oczach - dowiesz się w swoim czasie kim jestem, na razie nie przerywaj mi, sam zechciałeś posłuchać opowieści rannej kobiety, której pomagasz.
- Młody czarownik nie wiedział jak inaczej zareagować na jej odpowiedź toteż odpowiedział - W takim razie słucham cię.
- Otóż, mężczyzna wydawał się wiedzieć co jest powodem anomalii pogodowej, nie chciał jednak mi jej wyjawić, wręczył mi jedynie amulet i mieszek pełen złota.Chciałam odmówić, mimo że potrzebowałam złota to nie wykonałam jeszcze zlecenia. Nie mówił zbyt dużo, tak po prawdzie to nie mówił nic, co mnie nie zdziwiło, w końcu jestem mroczną elfką - na naszą rasę zawsze patrzy się albo z góry, albo spode łba... Z racji, że najlepiej poluje mi się w nocy, toteż od razu wyruszyłam tropić "mieszkańca" okolicznej puszczy. Wychodząc z miasta, zauważyłam jednak, że ludzie wyglądają na otępionych a pobliskie norflingi...

- Co to jest norfling? - zapytał nagle chłopak
- No tak, wy ludzie mówicie na nie koty i używacie ich jako zwierzątka do zabawy. Nasze koty są o wiele mniejsze, za to norflingi, my mroczne elfy, trenujemy i używamy jako wierzchowce Jednak jeśli masz jakieś pytania to możesz je zadać dopiero po opowieści! - elfka była gotowa, wybuchnąć złością - Wracając do tego co mówiłam. Norflingi były bardzo niespokojne, wręcz wymrukiwały klątwę Nosthe, władcy śmierci. Nie przejęłam się tym zbytnio i wyruszyłam szlakiem, aż dotarłam do miejsca swoich poszukiwań. I właśnie tu, na skraju puszczy, znikąd pojawił się on... Dobrze mi znany przeciwnik, z którym zmagam się skutecznie już wiele dekad - Goseprion.

Zwyczajny Goseprion nie jest taki duży, szybki, potężny jak ten który zamieszkiwał tę puszczę. Zwyczajny Goseprion wygląda trochę jak człowiek tyle że posiada jedną parę demonicznych rogów, skrzydła wystarczająco duże by unieść się w powietrzu i szybować lecz nie latać. Ten był jednak inny... Posiadał skrzydła które były ciemniejsze od mroku i dwa razy większe niż u normalnego osobnika, dwie pary rogów - jedne jak u każdego Gosepriona wyrastające z głowy, druga, o wiele większa para wyrastająca z ramion. Na pierwszy rzut oka można było już stwierdzić, że posiada aurę, której poszczycić mógłby się tylko demon z krainy Loterve - chłodną, przesiąkająca złem i mrokiem jakim mogłaby sobie wyobrazić jakakolwiek istota. Co jeszcze go odróżniało od zwykłych osobników, to zbroja i broń jaką się posługiwał. O ile zwykł osobnik zabija swoje ofiary długimi szponami i nosi byle pancerz, o tyle ten posługiwał się glewią obusieczną, używaną tylko przez elfich mistrzów broni. Jego zbroja wyglądała jak niedawno wykuta przez najlepszego rzemieślnika sztuki kowalskiej ale z dziwnego, nigdy wcześniej przeze mnie spotkanego stopu czarnego minerału i nagolenników przyozdobionych czaszkami pomniejszych demonów. Na głowie, nosił coś w rodzaju korony, lecz nie takiej którą posługują się ludzcy władcy, tylko stworzonej z magicznej materii i płomienia nienaturalnie bijącym chłodem. I jego oczy... A raczej inteligentne, niebieskawo-czerwone płomyki. Nie było mi nic wiadomo o tym rodzaju osobnika.

Podejrzewam że nie był to nawet Gosperion, tylko demon o którym Notiri jeszcze nie zdołało się dowiedzieć ani usłyszeć lecz najbardziej przypominał właśnie ich. Zamarłam w bezruchu, nie potrafiłam powiedzieć słowa, nie mogłam sięgnąć po swoje sztylety, nie mogłam nic zrobić! Torven Blasque! Nawet nie mogłam użyć zakazanej magii mrocznych elfów której używam w wyjątkowych sytuacjach! Jego aura czy też moce mi nie pozwalały. Jednak w momencie w którym podniósł swoją glewię, myślałam że tam zakończy się mój żywot... Myliłam się, ponieważ demon zauważył coś, co ja uważałam za bezużyteczny amulet małomównego starca. Wypowiedział wtedy te słowa:

- Amulet Pradawnych... Amulet zgłębiający moce tych którzy polegli w wojnie a byli niezwyciężonymi, Amulet Vorgra'gh. Zaczęło się. Zagłada której przepowiednie tej wiedźmy sączyły się poprzez klątwę w umyśle każdego demona. Nie będziemy ginąć z ręki kogoś kto nie ma o nas pojęcia i kto nie zna swoich możliwości. Mierna istoto, dzierżysz coś co nigdy nie powinno powstać w tym świecie, wiedz jednak że nasza rasa nie będzie czekać na swój koniec bezczynnie, sprowadzimy chaos na Notiri zanim dosięgnie nas zagłada.

Wtedy zrozumiałam, że mój zleceniodawca nie był zwyczajną osobą, nie był nawet człowiekiem. Był czymś co wykracza nawet poza wiedzę elfich mędrców a ja - zostałam wybrana do czegoś więcej niż zwykłego zlecenia na potwora. Demon jednak nie znikł sprzed mojego wzroku. Zaczął inkantować zaklęcie którego nie potrafiłam zrozumieć chociaż łączyło mowę prastarych elfów i demonów. Usłyszałam grzmot, huk i dźwięk którego nie potrafię określić, zranił mnie powierzchownie jednak stało się coś czego się nie spodziewałam i sam demon pewnie też. Zapewne była to zasługa amuletu. Ręka demona zajarzyła się jaskrawym płomieniem o złotej barwie a ten wówczas zaczął lamentować ponad miary głosu i wyklinać znanych mi bogów oraz nieznane mi imiona. Zaraz po tym znikł, tak szybko jak się pojawił. Po odzyskaniu kontroli nad ciałem spojrzałam w stronę miasta,ale zobaczyłam tylko palące się niebieskawo-czerwonym płomieniem zgliszcza i ruiny...
Nie słyszałam nawet jęków mieszkańców. Demon od tak, jednym zaklęciem, spustoszył całe miasto a ja byłam bezradna i nie wiedziałam co zrobić. Chwilę po całym zdarzeniu, pojawił się przede mną starzec który wcześniej wręczył mi amulet...

- Co? Czemu? Kim jesteś? Co się stało?! - mroczna eflka domagała się odpowiedzi. Starzec, niewzruszony jej zachowaniem, dotknął czoła elfki swoim palcem i przekazał elfce wizje w której ujrzała tylko gdzie ma się następnie udać i z kim porozmawiać, zaraz po tym starzec zniknął.
- Nie udzielił mi żadnej odpowiedzi na każde pytanie jakie mu zadałam. Pokazał mi wizję gdzie mam wyruszyć i z kim się spotkać, rany zadane przez demona które widzę kończysz opatrywać, nie były wielkie, jednak nie mogę leczyć swoich ran zadanych przez tego demona własną magią a podróż trwa już zbyt długo i pewnie bym się wykrwawiła gdybym cię nie spotkała. - elfka wyraziła swoją wdzięczność młodemu czarownikowi

Zwyczajny dzień z życia elfiej wojowniczki zamienił się w arcyważna misję której musi ona sprostać za wszelką cenę... Phi, też mi dzień, to nie jakaś historia w której nagle wojowniczka staje się bohaterką ratującą świat! - dało się zauważyć, że elfka jest ewidentnie oburzona tym jak jej życie zmieniło się diametralnie przez to zdarzenie - Takiż to koniec mojej opowieści. Dziękuje że mi pomogłeś wyleczyć rany, teraz jednak wybacz ale jestem w drodze do Lonverg'hel, poszukuję pewnej osoby.

- Ta historia... mój mistrz, już kiedyś mi wspominał o tej przepowiedni. O tym jak Amulet Vorgrag'gh zostanie zesłany przez Pradawnych w ręce osoby, która posiada moc by ocalić świat przed chaosem demonów ale jeszcze o niej nie wie. Czy... Czy to właśnie ty masz spotkać się z moim mistrzem?
- Nie wiem nic o żadnej mocy ani Pradawnych, powiedz mi jednak czy twój mistrz nazywa się Foth'orlan? Takie imię zostało mi zesłane w wizji.
- Tak, przekazuje mi swoją wiedzę od już przeszło ośmiu lat lecz dalej mówi, że wiem jeszcze mało o Notiri, o historii świata w którym żyjemy, o rasach, o Pradawnych , zdecydowanie za mało. Nie odpowiedziałaś jednak na pytanie które zadałem ci wcześniej. Myślę że teraz jest odpowiednia pora.

- Nazywam się Nyssia Louven, jestem byłym dowódcą specjalnego oddziału mrocznych elfów - Nosqer Rovt'ri. Sygnet który noszę na palcu prawej dłoni jest tego dowodem. Powszechnie jestem znana jako wojownikcza-zabójczyni, uwodzicielka, oszustka, złodziejka, znająca i władająca arkana magii zakazanej. A ty? Kim jesteś? - elfka zapytała z czystą intencją poznania rozmówcy
- Nazywam się Ver'phi, jestem uczniem arcywiedzącego mistrza, Foth'orlan. Mistrz wiedział że przyjdziesz, opisał też dokładnie jak wygląda sygnet który nosisz oraz twoje sztylety. Powiedział że mam wyruszyć by cię odnaleźć, wiedział że będziesz ranna i opowiesz niewiarygodną historię. Nie wiem czemu mistrz musi pilnie się z tobą zobaczyć, widzę po tobie, że nie znasz mistrza osobiście i po tym co powiedziałaś wiem że jesteś osobą niebezpieczną i wolałbym cię zostawić, jednak wola mojego mistrza jest inna. - Ver'phi odpowiedział elfce z niepokojem w głosie i wyraźnym niezadowoleniem

- Ver'phi, podałam ci mój opis powszechnie znany ale jaka jestem naprawdę, wiem tylko ja. Nie znasz mnie więc nie rób takiej krzywej miny, pokazujesz nią tylko jak mało jeszcze wiesz, a sama sądzę że nie znasz dobrze swoje mistrza. Jestem dumną wojowniczką mrocznych elfów i nie będzie na mnie krzywo spoglądał jakiś smarkacz! Torven Blasque! - zaakcentowała swoją złość niezrozumiałym do tej pory dla chłopaka słowem, domyślał się tylko, że jest to przekleństwo w mowie mrocznych elfów.
- Nie musisz się denerwować Nyssio. Myślałem że mroczne elfy nie przejmują się opinią innych i odpowiadają z nadmiernym spokojem. - z lekkim uśmieszkiem na twarzy, podzielił się swoją wiedzą w zamierzonym celu zdenerwowania jeszcze bardziej elfki
- Gdybyś nie ślęczał nad księgami tylko przeżył chociaż jeden dzień jako wojownik oraz przytrafiło ci się to co mi to też byś nie pozostawał spokojny! Oczywistym jest że nawet byś nie przeżył gdyby do tego doszło! Ruszajmy, chcę jak najszybciej się odświeżyć i zakończyć całą tę farsę - odpowiedziała Nyssia z lekką pogardą w głosie do chłopca
----- End -----

Napisane mam nadzieję w kryteriach oceniania - taki mam styl i nie potrafiłbym go zmienić, jeśli organizatorzy konkursu uważają że nie wcieliłem się w rolę Nyssi Louven, to cóż - szkoda.
PS. Przez to opowiadanie aż miałbym ochotę napisać to tak jak należy od samego początku (tj.: z całym zarysem fabuły,świata, postaci itp.), wyszła by z tego pewnie całkiem niezła książka a przynajmniej nowelka :D

1lajk

[…] Tego dnia wstałem zaraz po tym jak noc ustąpiła dniowi. Jak zawsze zacząłem od założenia zbroi i sprawdzenia ekwipunku. Moja zbroja różniła się od klasycznych posiadanych przez wojowników w miasteczku podróżniczym (Malkorn). Moja zbroja cechowała się tym, że była klasy lekkiej. W większości wykonana ż twardego i zaprawianego materiału. Tylko gdzie nie gdzie w ważniejszych miejscach była wzmacniana żelanium (lekkim ale i za razem wytrzymałym metalem). Po założeniu zbroi przyszedł czas na oględziny rynsztunku ofensywnego. W moim przypadku na ów rynsztunek składały się dwa miecze – katana jednoręczna oraz klasyczny miecz jednoręczny. Oba miecze były wytworzone żelanium. Dodatkowo zawsze przy pasku wypełniałem 2 sakiewki dodatkowymi akcesoriami. Pierwszą z nich małymi wybuchowymi petardami, a drugą kryształami żywiołów, którymi mogłem zasilać gniazda w mieczach.

Po zakończeniu przygotowań wyszedłem z pokoju i zszedłem na parter. Zapłaciłem wynajemcy za nocleg oraz strawę. Po czym udałem się do Gidlii Poszukiwaczy by znaleźć zadanie dla siebie. Jest to jedyny budynek w całym mieście który skupia wojowników, najemników i podróżników w celu pomocy mieszkańcom. W budynku tym mieści się bowiem wielka tablica ogłoszeń na której każdy, może zawiesić zadanie, któremu sam nie może podołać. Zadania są ściśle sprawdzane przez zarządców gidlii w celu nadania im rangi. Dodatkowym atutem tego miejsca jest możliwość wymiany łupów oraz cennych artefaktów za pieniądze.

Po dotarciu na miejsce ku mojemu braku zdziwienia cała tablica była już okupowana przez innych chętnych zarobku. Nie tracąc czasu dołączyłem się do nich w poszukiwaniu jakiegoś krótkiego zadania. Mój wzrok przykuło ogłoszenie pewnej rady wioski która miała problem z potworem nawiedzającym ich wieś. Czym prędzej zerwałem ogłoszenie i wyruszyłem do tej małej wioseczki. Droga do niej nie była zbytnio trudna. Większe potwory zamieszkujące lasy i pola wokół Malkorn oraz wsi położonych w niewielkiej odległości od niego zostały już dawno wybite przez wojowników. Bandyci tez nie za chętnie zapuszczają się w te tereny gdyż nie stanowią oni większego zagrożenia dla zorganizowanej społeczności gidlijnej.

Po dotarciu na miejsce poznałem problem wioski. Okazało się że wioskę napada draken. Stworzenie podobne do smoka lecz znacznie mniejsze i nie każda z tych poczwar potrafiła ziać ogniem. Dodatkowo stworzenia te nie były tez tak inteligentne ja smoki.

Zaraz po tym jak poznałem szczegół najść bestii z pomocą mieszkańców wsi przygotowałem przynętę w postaci dorodnej świnki. Sam za to wykopałem w ziemi otwór by móc w nim zaczekać na bestię. Całość otworu została z góry zamaskowana tak by draken nie mógł mnie dostrzec oraz wyczuć. Całą walkę zaplanowałem na pobliskich polach tak by bestia nie narobiła szkód w wiosce.

Nie minęła godzina a draken nadleciał. Gdy wylądował by zająć się posiłkiem, mogłem go dokładnie ocenić. Okazało się, że dopisało mi szczęście, bowiem ten gatunek drakenów nie ział ani ogniem ani nie pluł kwasem. Natomiast jego dużym atutem były twarde niczym prawie stal łuski okalające całe ciało niczym pancerz. Drakeny tak jak i niektóre smoki poruszały się na dwóch tylnych łapach. Ich przednie kończyny był mniej umięśnione i krótsze, jednakże zakończone trzema ostrymi jak sztylety pazurami. Na głowie bestii widniały dwa krótkie rogi co świadczyło że mam do czynienia z młodym osobnikiem.

Gdy draken tylko przystąpił do posiłku wyskoczyłem z ukrycia posyłając w jego stronę kulka petard. Wybuchy zdezorientowały bestie dzięki czemu ja miałem czas na wyciągnięcie mieczy i przypuszc zenie ataku. Pierwszy cios przypuściłem w skrzydło. Udało mi się go tylko lekko zranić przez co nie mógł już swobodnie unieść się w powietrze. Ten atak jednak go rozwścieczył i zaczął od razu atakować. Po umknięciu jego pierwszej szarży wykonałem cięcie wzdłuż jego ciała. Miecze jednak nie zdołały się przebić przez jego łuski. Ta sytuacja zmusiła mnie do skorzystania z drugiej sakiewki w której miałem kryształy żywiołów. Gdy tylko wykonałem drugi unik odskoczyłem na większą odległość i wzmocniłem oba miecze kryształami ognia. Po użyciu owych kryształów zaczęły mienić się na mocno intensywny pomarańczowy kolor. Miało to związek z ogromna temperatura którą teraz wygrażały.

Po zakończonym wzmocnieniu stanąłem naprzeciwko bestii. Ta wydała z siebie przeraźliwy ryk po czym ruszyła w moją stronę z rozwartym pyskiem pełnym ostrych zębów. Jednym mieczem wykonałem blok a drugim zadałem cios. Tym razem już bez problemów przebiłem się przez łuski. Bez chwili zastanowienia zniwelowałem blok i zaatakowałem tez drugim mieczem. Draken już ledwo utrzymywał się łapach lecz i tak zdołał przejechać pazurami rzez cały mój napierśnik. Na szczęście zbroja to wytrzymała i nie doznałem większych obrażeń. By nie przedłużać niepotrzebnie walki naskoczyłem na potwora i oboma mieczami uderzyłem w jego kark. Draken zachwiał się na łapach po czym upadł. Po skończonej walce zebrałem parę łusek które mogłem sprzedać w gidlii za korzystną cenę.

Wróciłem do wioski gdzie zgłosiłem wykonanie powierzonego mi zadania po czym odebrałem nagrodę. Następnie powróciłem do Malkorn, sprzedałem łuski a za pieniądze z nich uzyskane zakupiłem nowe kryształy żywiołu ognia oraz oddałem zbroję po płatnerza w celu jej naprawy.

Potem udałem się do tawerny gdzie było huczna od opowieści wojowników. Każdy opowiadał o swych przygodach, łupach i bestiach, które padły z ich ręki. Tym razem się do nich nie przysiadałem, jeden młody draken nie był na tyle chwalebnym łupem by można było o nim opowiadać. W związku z tym wróciłem po prostu do pokoju i w spokoju wyczekiwałem na nadejście kolejnego dnia. […]

Turniej

Nieumarły w pośpiechu opuszczał Spelunę. Kiwnięciem głowy pozdrowił barmana i wyszedł z lokalu. Kwaśny deszcz lał się z ogarniętego mrokiem nieba. Krople odbijały się od podartego płaszcza.

Dało się słyszeć jedynie odległe zawodzenie jakiegoś nieszczęśnika oraz głęboki oddech przypominający raczej charczenie.

Osobnik rzucił przelotne spojrzenie w pustkę nocy po czym udał się w miejsce, do którego od dłuższego czasu go ciągnęło - Pałac.

Chwiejnym krokiem podszedł nieco bliżej. Zbliżając się zauważył szczegóły, których nie widział od dawna. Kamienne mury ozdobiono olbrzymimi rzeźbami mającymi na celu wywoływać przerażenie w każdym, kto na nie spojrzał. Pięciometrowe, powykręcane dziwacznie posągi przedstawiały pechowych śmiałków, którzy przez wieki istnienia próbowali obalić władzę Bezimiennego. Więźniowie na szubienicach, zwisający ze stryczków, gnący karki pod ostrzem katowskim, błagający o litość. Najciekawsze były jednak nabite na pal gigantyczne głowy zdobiące każdy z rogów budynku. Martwe twarze nie spuszczały z technomanty wzroku. W ich mokrych od deszczu oczach kryło się współczucie oraz smutek.

Nieumarły zatrzymał się na chwilę w konsternacji. Sięgał pamięcią ku odległym czasom, ku przeszłemu życiu. Pamiętał, że arena znajdowała się niżej, dużo niżej – w podziemiach pałacu.

W echu pobrzmiewa zapomniane życie. Nie mylił się. Budynek przed nim spełniał jedynie funkcję bramy, przejścia prowadzącego do piekielnych lochów. To były żarłoczne usta, przez które śmiałkowie mieli się dostać do niekończących się wnętrzności otchłani rozciągających się setki metrów pod ziemią. Tam właśnie znajdowała się arena.

Wkroczył pewnym krokiem w bramę mijając bojowe roboty strażnicze. Tego nie pamiętał. Nie zwrócił na nie większej uwagi. Maszyny. Kupa śrubek i dziwacznie powykręcanej blachy. Nie to było jego celem. Szedł mrocznym i krętym korytarzem ku przeznaczeniu.

Samo wejście na arenę było odpowiednio przerażające. Dwie olbrzymie, kamienne czarne bramy i cokół wokół nich z wyrytym napisem: „ZGUBA”.

Zbliżając się do bramy poczuł jak, jakaś nieznana siła przeniosła go do ogromnej Sali. Cudownej Sali, pięknej w swym przepychu i bogactwie.

Po drugiej stronie portalu, przed samymi bramami zebranych było wielu różnych osobników. Nie liczyli się dla niego. Miał tylko jeden cel swego jestestwa. Wyczuwał ich. Inni towarzysze też tu byli. Za chwilę miało się wypełnić.

Do sklepienia przymocowany był paskudnie wyglądający karabin. Przeznaczenie tej broni było dobrze znane - oddzielenie niegodnych osobników przed wkroczeniem na arenę i oczywiście wywołanie dodatkowego uczucia strachu, strachu, którym karmili się Nieśmiertelni.

Nastał czas oczekiwania. Powoli osobników przy wejściu ubywało. Słychać było jedynie gromkie wiwaty publiki. Ryk jak grom to wzrastał, to cichł niosąc się echem po całej konstrukcji.

Zawyła syrena oznajmiając, że kolejna walka dobiegła końca.

„Nastał mój czas” – pomyślał technomanta przechodząc przez bramę i kierując się w mroku na arenę.

Zaskoczeniem była liczba „ludzi” upchniętych na widowni. Takiej publiki nikt się nie spodziewał. Rozsiedli się na otaczających trybunach w oczekiwaniu na rozpoczęcie widowiska. Jakieś pięćset osób spragnionych widoku krwi.

Na arenę, z przeciwnej strony wkroczyła nieznana postać, postać cyborga w niczym nieprzypominającego maszyny.

Nieumarły uśmiechnął się w duchu. Jednym, szybkim ruchem ściągnął płaszcz i maskę.

Jego twarz była całkowicie ludzka, pokiereszowana i poraniona, gdzieś w głębi oczodołów tlił się złowrogi blask. Reszta twarzy, a raczej jej brak, ukazywała szczękę i nos pozbawiony skóry, aż do samej kości, z której odstawały fragmenty rozkładającego się mięsa.

Świeże rany na ciele sprawiały wrażenie wyciętych ostrym nożem. Był niemalże nagi.

Coś jednak nie grało z jego skórą, wyglądała tak, jakby ktoś ją rozpruł, a potem wszył coś pod spodem. Wszędzie podłączono jakieś dziwne rurki z nieznanym płynem, niektóre tak wielkie, że rozrywały okrywającą je tkankę.

Światła zgasły. Nastał nieprzenikniony mrok. W absolutnych ciemnościach słychać było jedynie poruszenie publiki związane z nieprzewidzianymi ciemnościami.

Tęskność zbudzona do lotu się zrywa. Teraźniejszość gubi się, szarzeje.

Szare płaty zaczynają wirować przed oczami wszystkich. Od strony nieumarłego da się słyszeć grzmiący głos:

-Wśród popiołu wieczności, chwałę niosę zmarłym. Co przeminęło, prawdziwie istnieje.

Zapadła cisza. Chłód zagościł na arenie ogarniając wszystkich bez wyjątku. Po krótkiej chwili, która dla wielu była wiecznością, blask reflektorów powrócił na arenę. Rozpoczął się morderczy pojedynek.

Technomanta stał bez ruchu, gdy cyborg rozpoczął natarcie.

Błyskawicznie znalazł się przy nieumarłym i uderzył na odlew.

Melegaunt chciał ocenić siłę przeciwnika, analizował całą sytuację. Wiedział, że to ciało wytrzyma.

Uderzenie bez problemu dosięgło celu. Technomanta przeliczył się. Miał wrażenie jakby oberwał młotem i przez krótka chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje. Tok myślowy został przerwany. Trzeba było działać. Jakimś cudem udało mu się utrzymać w pionowej pozycji. Potrząsnął głową i cofnął się o krok. Cyborg nie tracąc czasu ruszył pędem, wznosząc pieść gotową do ciosu.

Nieumarły tym razem zareagował. Odsunął się trochę, wysuwając ramiona, żeby zablokować uderzenie, jednak cyborg lepiej przewidział sytuację. Mierząc w twarz, w ostatniej chwili zmienił kierunek uderzenia i walnął prosto w brzuch. Nie trafił zbyt mocno. Płyn w rurkach przyspieszył.

Technomanta naładowany jakąś nieznaną siłą wyprowadził cios, waląc cyborga w głowę. Dało się słyszeć głuchy łoskot. Android zawiesił się na chwilę. Zanim zdążył się zorientować, padło kolejne uderzenie, tym razem trafiając idealnie w twarz. Oponent cofnął się osłaniając rękami. W rękach pojawiła się broń. Cyborg z wrzaskiem rzucił się na nieumarłego wymachując toporem. Wystawiona ręka zablokowała potężny cios. Technomanta czuł, że odzyskuje równowagę, a ręka przestaje drżeć po ostatnim zdradzieckim ciosie.

Szybkim pchnięciem sztyletu sięgnął tułowia cyborga. Pojawiła się paskudna szrama na ciele cyborga, z której z wolna wyciekała jakaś biała substancja. Wściekły cyborg nie zawarzając na ranę i korzystając z dogodnej pozycji rąbnął na odlew swym tasakiem, głęboko rozrywając ciało nieumarłego. Atakował raz za razem.

Czekając na właściwą okazję do zadania ciosu, Technomanta błyskawicznym półobrotem uniknął zamaszystego cięcia cyborga i dzierżonym w prawej dłoni sztyletem wykonał wypad. Zatoczywszy szeroki łuk, uderzył u nasady czaszki cyborga i niemal oddzieliwszy głowę od tułowia, wynurzył sztylet z drugiej strony ciągnąc „krwawy” warkocz śmierci.

Cyborg osunął się na ziemię. Procesor przestał odpowiadać.

Nieumarły z ciężkimi ranami pozostał sam na placu boju. Zerknął przelotnie na ekran kontrolny i już wiedział.

Wiedział, że kolejny pojedynek również nie będzie łatwiejszy. Uśmiechnął się w myślach, po czym padł na matę areny.

Przywołał wspomnienia z ostatnich wieków, wszystkie zniszczenia wywołane nieustającą walką o władzę. Nie wszyscy poddali się w tym mieście prymitywnym instynktom, nienawiści i żądzy zemsty. Przez stulecia pojawiali się wojownicy walczący w imię dobra i względnego pokoju. Pokoju, jakiego nigdy wcześniej w tym miejscu nie widziano. Tymczasem całe to miasto popadło w szaleństwo i rozpacz.

„Wysłano nas byśmy zakończyli tę marną egzystencję, dokonali dzieła zniszczenia, by nowy porządek mógł powstać na zgliszczach tej nieudolnej metropolii.”

Zacisnął zęby i zamrugał szybko oczami, jakby powstrzymywał łzy.

-Już czas… - rzucił w pustkę, a chwilę później stracił przytomność.

Każdy wojownik, prędzej czy później, musi ratować świat przed widmem zagłady. Jak to było ze mną... ?

Ratowanie świata zaczęłam wtedy od wyprania peleryny. Wiadomo, że brudna peleryna to bohaterskie faux pas (zabrudziła się podczas ostatniego ratowania świata). Podczas, gdy się prała, a potem jeszcze suszyła (dobrze, że już była wiosna), ugotowałam pyszne, dwudaniowe danie. Schabowe i rosołek. To tak na wypadek, gdyby jakiś nieszczęśnik, stwierdziwszy, że nie chce patrzeć na zagładę świata, chciał skończyć ze sobą wcześniej i domagał się wyegzekwowania praw do ostatniego posiłku. Wiadomo, że prawdziwy bohater jest gotowy na każdą ewentualność! Zapakowane mięsko i zupka wylądowały w poręcznej torebce, co to jej dno ogląda skamieniałości z epoki brązu (ale przecież nikt nie wie, kiedy będzie potrzebna maść na ugryzienie warana. Bohater naprawdę musi być przygotowany na wszystko), a obok, w folii, dorzuciłabym jeszcze ze trzy kromki chleba (podczas bohaterskiej jazdy konnej można się natknąć na staw z wygłodniałymi kaczkami, które uwielbiają żebrać o chleb, inaczej zaczynają skubać i szczypać).

Przed wyjściem z domu, sprawdziłam również, o czym gadają miejscowi plotkarze i domokrążcy, by się upewnić, w jakie miejsce się nie udawać (wbrew wszystkim powieściom o wielkich wojownikach, tak naprawdę, główna akcja rozgrywa się tam, gdzie nikt, oprócz wojownika, by się nie domyślił!). Po wyjściu z domu i upewnieniu się, że drzwi są na pewno zamknięte, dążyłabym ku miejscu do którego kierowało by mnie przerzucie. Nigdy nie śmiej wątpić w instynkt prawdziwego Wielkiego Wojownika!

No i jestem u celu! Tu się rozegra prawdziwa scena akcji! Mitologiczne sceny walki to przy tym pikuś!
- Dzień dobry, Zagłady jestem… czy może mi Pani powiedzieć jak się dostać na cmentarz świętego Rydygiera? Nie dość, że człowiek umarł, bo już miał dość tej planety, to jeszcze się zgubi podczas wyprawy po napitek. Nawet widma chcą się czasem napić! Co za cholerna planeta! Ja jej coś zrobię!

- Proszę nie grozić ziemi, Panie Zagłady. Rozumiem, że jest Pan bardzo rozgoryczonym widmem, jednak ja jestem Wielkim Wojownikiem i moim obowiązkiem jest przeciwstawiać się wszelkim (za)grożeniom. A cmentarz świętego Rydygiera jest 5 kilometrów stąd na północ. Pół godzinki spaceru. Proszę się spieszyć bo nie wszystkie widma są tak źle nastawione i lubią sobie czasem pogawędzić.
- Bardzo dziękuję. Żegnam

I tak też, minął mi, kolejny dzień z życia wojownika. Jednego dnia, wojownik musi mierzyć się ze smokiem (oczywiście w grę w kości bo gdyby stawał z nim w szranki na siłę to zostałby zmiażdżony masą smoka), a innego powstrzymać grożące światu widmo Zagłady.

Ps. W drodze powrotnej natknęłam się na staw z kaczkami. Podzieliłam się z nimi chlebem, a sama zasiadłam do zajadania schabowego i wypicia rosołku.

Zakrwawiony sierp.

Dusząca atmosfera, ciężko oddychać. Ucisk na klatce piersiowej. Rozbłyski?! Konstelacje galaktyk! Karuzela myśli i niezdolność do zakotwiczenia się w konkretnej
sytuacji. Wstrząs i nagle przed oczami wstaje rzeczywistość, kleję się od potu. Bolą mięśnie, kości, a nawet poszczególne nerwy.
Leżę na jakiejś pryczy i patrzę w nieheblowany sufit mojego teraźniejszego świata. Nie pamiętam nic z przeszłości, a teraźniejszość boli każdym oddechem i każdą wiązką światła z zewnątrz. Jestem tu, a każda manifestacja przebijającego się z zewnątrz światła niszczy moje jestestwo.
Poleciały drzazgi, belka w drzwiach ustąpiła i z trzaskiem rozwarły się podwoje drzwi. Postać, która wstąpiła do mego prywatnego świata była barczysta. Porwała mnie za bety i postawiła pod ścianą. Panie pułkowniku, kniaź gratuluje wczorajszego sukcesu i prosi na dzisiejszą naradę. Po dwóch godzinach korzystając z powierzonych mi dwoje sług, doprowadziłem siebie i swoją odzież do stanu właściwego dla znalezienia się w miejscu publicznym. Na naradzie wzdłuż linii dębowych stołów siedziało kilkunastu pułkowników (włącznie ze mną, gdyż także miałem tam miejsce). Z jednego końca stołu miejsce zajął nasz kniaź mając na przeciw siebie naczelnego generała.
Pomimo, że jeszcze trzaskało mi pod czaszką, a wzrok przesłaniała mgła, zrozumiałem, że pomimo krwawych strat zdołaliśmy podsunąć linię oblężenia twierdzy pod same mury. Otrzymując osobistą z tego tytułu pochwałę zdołałem na tyle utrzymać zdolność pojmowania aby skutecznie zrozumieć powierzone mi rozkazy. Na kwaterze, zrzuciwszy wszelkie obciążenia poprzedniego dnia, ogarnąłem swym umysłem projekt militarny, który był mi powierzony. Szturm na bramę główną. Atak, który ma przebić się klinem przez całą długość, od murów do murów, i rozejść się na dwie strony oskrzydlając obrońców.
Reszta atakujących mogłaby wtedy objąć w swe władanie podstawy murów i pełznąć w góre jak niszczący płomień po materii.
Ostatnie minuty przed szturmem. Moja rota, ludzie z drabinami do przerzucania przez fosy i do wspinania się na mury. Oddziały procarzy, którzy przy pomocy proc sznurkowych na dystansie do stu pięćdziesięciu metrów siali pogrom wśród obrońców - rozbijając łby, krusząc kości i pozbawiając ducha wszystkich, którzy wystawili się na strzał. Ludzie z wiązkami chrustu i pochodniami smolnymi, zdolni ruszyć strukturę bramy okutej w żelazo, a jednak drewnianej. No i zastępy wojów z dzidami, siekierami i mieczami, gotowi uśpić każdą próbę podniesienia lamentu. Decyzja podjęta, nie miejsce na współczucie.
Towarzystwo, którym dowodzę już dawno dostało regulaminowe środki doładowania w boju. Wiją się w podnieceniu, ranią siebie i innych dla rozładowania agresji. Mucharyna zawarta w suszu muchomora, grzybki halucynogenne, alkohol i opium makowe zrobiły swoje. Zwalniam rozkazem nabuzowaną masę i wiem, że będzie chodzić, dopóki wróg nie pozbawi ich nóg. Będą pełzać, dopóki będą mieli głowy, które zarządzają ekspresją ciała. Będą gryźć, dopóki będą mieli zęby. Będą tłuc się o przeszkody, dopóki będą mieli całe kości swych czaszek. Ruszyła masa, bezwładna masa chaotycznego, nieprzeiwydywalnego tłumu.
Kłębi się, ginie i jest zastępowana przez kolejne szeregi. Jakiś czas temu wziąłem swoją dawkę chemicznego koktajlu, zaczynam widzieć świat na czerwono. To dobrze, dostrajam się do sytuacji.
Mury ''Jerycha'' runęły. Nie runęły pod naporem dźwięków trąb, ale pod destrukcyjnym działaniem ślepej furii, jęków, konania i braku poszanowania kultury. A co ze mną? Rozpłynąłem się w świecie nienawiści i zniszczenia. Mój umysł odleciał. Jeżeli byłem człowiekiem, to cała ta osobowość została w anonimowej izbie, w której ocknąłem się podczas ostatniego ranka. Teraz brodzę po kolana w tężejącej krwi, rozgarniam rękoma wylane przy tej okazji wnętrzności ofiar. Jakżebym pragnął obudzić się z tego koszmaru. Na nowo, w bezpiecznej, pachnącej żywicą i przesiąkającej słonecznym światłem izbie. Boże, doprowadź mnie bezpiecznie do nowego poranka. Daj mi nową szansę na przyszłość.
Wysłuchał mych próśb i oto po piekle nocy przechadzam się w pełnym słońcu. Oddycham rześkim, przedpołudniowym powietrzem. Oto stoję na niemych, martwych ruinach, jeszcze wczoraj tętniącej życiem twierdzy. Ostatnie mury runęły. Przed nami stoi otworem dostęp do bogactw tej podbitej krainy. Fizycznie czuję się wyjątkowo dobrze, ale czy to rzeczywiście jest dla mnie dobre? Przed bojem wziąłem mniej niż zazwyczaj naszego 'koktajlu dla bohaterów'. Do świadomości zatrutego umysłu dotarły wyraźne obrazy nocnej bitwy. Okropności te zakotwiczyły się teraz solidnie, nie dając wytchnienia sumieniu.

Boże, słuchasz, więc pomóż.

Dzień z życia wojowniczki

Kiedy jest się wojownikiem twoje własne życie wydaje ci się ważniejsze, bo w końcu kto! Jeśli nie ja, uratuje mieszkańców przed złem. Tak myślałam, oczywiście dbałam o dobro innych ale z biegiem lat zatraciłam empatie, która była moim silnikiem do działania w obronie innych. Ale tego, wydawało by się, zwykłego dnia, coś się zmieniło ale od początku. AH! Wybaczcie, zapomniałam powiedzieć gdzie mieszkam, nazwa mego kraju to Ogni, od ognia który jest naszym żywiołem a miasto w którym pracuję nazywa się Abo, od generała Abo który wygrał pierwszą wielką wojnę z dwoma innymi krajami, wody i ziemi.

Nazywam się Zołi i tego dnia jak zawszę ubrałam się w mój zwykły lekki strój i zapięłam na plecach moje ukochane bliźniacze miecze jednoręczne, jestem kimś w rodzaju wojownik-zabójca, wyszłam na zwyczajowy obchód. W mieście jak zawsze praca wre, tam kowal coś wykuwa, gdzie indziej praczka wiesza pranie, a jeszcze dalej mały złodziejaszek kradnie kupcowi sakiewkę. No więc dzień spokoj… czekaj! Wróciłam wzrokiem na małego rabusia ale już zwiewał aż się kurzyło, nie odpuściłam jednak i pobiegłam za nim. Małe toto ale szybkie i sprytne, na szczęście ja też nie jestem za wysoka, ledwie metr czterdzieści osiem a i kondycja niezła, więc spokojnie dotrzymywałam mu kroku. W końcu zapędziłam go do ślepej uliczki.
-no no no, kogo my tu mamy hymm?- dziecko było bardzo brudne na oko siedmioletnie, ale gdy zobaczyłam te oczy, zrozumiałam że to nie on, tylko ona.
-zostaw mnie!- krzyknęła mała – potrzebuję tego!- mówiąc to zrobiła naburmuszoną minkę
-no wiesz, ten kupiec też nie dostał tych pieniędzy z nieba- odparłam spokojnie. Dziewczynce zrobiło się głupio, było to widać nawet mimo błota na twarzy, trochę mnie to zmiękczyło więc dałam jej szansę.
- dobrze, to zrobimy tak, ty mi oddasz te sakiewkę, a ja puszczę cię wolno. Hymn?- chyba nie spodobał jej się ten pomysł, jej twarz znowu się nadęła i z taka mina odpowiedziała.
-nie! Ja naprawdę tego potrzebuje! Moja mama nie przeżyje jeśli je oddam. Potrzebuje pieniędzy na drogę- Kiedy to mówiła, prawie się popłakała. Drgnęło coś we mnie, jakaś struna której nie znałam.
-dlaczego twoja mama miałaby umrzeć, potrzebujecie pieniędzy na wyjazd bo lichwiarze na was dybają ?- moje pytanie chyba rozwaliło jakąś tamę. Dziewczynka zaczęła niebotycznie płakać, usiadła w brudzie uliczki i obmywała twarz świeżymi łzami. Jedyne co potrafiłam w tej okoliczności zrobić to wzięłam dziewczynkę na ręce, oddałam kupcowi pieniądze i zabrałam małą do siebie.

U mnie dziewczynka się wykąpała i zjadła. Miała na imię Katy, opowiedziała mi historię o błękitnym potworze który porwał jej mamę gdy były na spacerze tydzień temu, a przynajmniej Katy się wydawało że to był tydzień. Opis jaki mi podała przypomniał mi pewna legendę o wodnym upiorze który raz na sto lat porywał wiele młodych kobiet i chłopców by przyrządzić sobie miksturę młodości, podobno kiedyś był to bardzo bogaty szlachcic który tak bardzo kochał samego siebie, że kiedy ujrzał pierwszą zmarszczkę natychmiast wykupił wszystkich najlepszych czarodziejów żeby mu stworzyli miksturę młodości. W końcu, jak to w legendach, znalazł się taki wariat co eksperymentował na ludziach i TA DAM! Mamy tuzin porwanych młodych ludzi i upiora, to że jest błękitny to skutek uboczny. Książę pochodził z kraju wody, a mikstura uzewnętrzniła żywioł jaki on posiadał. No ale to przecież tylko bajka… czyż nie?
Dziewczynka była pewna że nie. Była taka smutna i drobna, nie wiedziałam co z nią zrobić. Przecież ‘nie oddam do sierocińca bo wiem jak to wygląda. Nie zostawię jej też na ulicy’ pomyślałam. Wtedy to właśnie podjęłam decyzję która mogła być dla mnie śmiertelna.
-znajdę twoją mamę i przyprowadzę ja z powrotem- Te słowa same ze mnie wyszły zanim zdążyłam przeanalizować sytuację ale już było za późno, zobaczyłam ten blask nadziei w oczach Katy i nie mogłam nagle dodać „jeśli żyje” ehh. Więc tak jak powiedziałam, tak też zrobiłam. Zostawiłam małą u mnie z zapasem jedzenia i innych środków do życia razem z obietnica pomocy ze strony sąsiadki i wyruszyłam na poszukiwania. Następnego dnia doszłam do miejsca które z opowiadać Katy było miejscem porwania. 100 kilometrów od miasta, niezły był ten ich spacerek. Była to polana otoczona drzewami, dalej za nimi widać było góry kraju wody, poszłam więc w tę stronę. Szłam, szłam i szłam. Cholernie daleko te góry „w co ja się w ogóle wpakowałam” pomyślałam. „nawet jeśli go znajdę, to nie wiem czy pokonam, ten upiór jeśli wierzyć legendą ma już ponad 800 lat, w tym czasie na pewno stał się potężny” moje myśli nie pomagały mi w poszukiwaniach, wahałam się, no bo kto będzie chronił miasto jak mnie nie będzie? Ale przed oczami pojawił mi się obraz małej Katy, płaczącej za mama i kiedy przypomniałam sobie że ta mała krucha dziewczynka sama chciała iść po mamę, zrobiło mi się głupio, jak mogę tak myśleć. Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę jak egoistycznie podchodziłam do własnego życia.

Po krótkiej przerwie ruszyłam dalej z nową energią i determinacją o jaką się nie posądzałam. Kiedy doszłam do gór zaczęłam je obchodzić aż trafiłam na jaskinie. Emanowało z niej cos niedobrego, powiało chłodem. Dosłownie. Weszłam do jaskini i bardzo długo szłam w ciemnościach rozświetlanych tylko fluorescencyjnymi roślinami rosnącymi w takich miejscach. Zła energia rosła im bliżej byłam jądra góry aż w końcu wyszłam do wielkiej komnaty. Była naprawdę ogromna, w rogu miała łoże z baldachimem, na środku sufitu wisiał ogromny, ogromniasty żyrandol. Kurde, takie coś to można wziąć z dodatkowy pokój, wyłożyć tylko drewnianą podłogę i można wstawić łóżko, szafę, komodę i biurko i nadal będzie miejsce! ale pal licho żyrandol. Na środku komnaty stała wielka klatka w której siedziały młode dziewczyny i chłopcy. Nigdzie nie widziałam upiora więc podbiegłam do klatki. Gdy tylko mnie zobaczyli zaczęli zawodzić i błagać o ratunek, nic nie dały moje błagania by byli cicho bo zwabią upiora. Zaczęłam więc szybko działać, nigdzie nie widziałam klucza, a klatka była z potężnych metalowych prętów, więc zdjęłam jeden z moich mieczy i zaczęłam nim grzebać w kłódce, bynajmniej nie dlatego że miałam nadzieje na otwarcie jej niczym wytrychem, szukałam słabego punktu by ją rozwalić ale zanim mi się udało, przyszedł on. Upiór był wart nazywania go potworem, twarzy właściwie nie miał wcale, były tylko błyszczące złote węgielki w tafli powoli spływającej wodzie. Był całkowicie z wody, nawet trochę przez niego widziałam, choć do jego wody wpadły chyba jakieś brudy bo błękitny to on nie był. Patrzył na mnie uważnie, chyba oceniał czy jestem warta zostawienia na miksturę czy lepiej zabić. Ja już wiedziałam co chcę więc po prostu ruszyłam na niego. Był to głupi pomysł, przyznaję. Uniósł dłoń i fala wody odepchnęła mnie boleśnie na więzienne kraty, szybko się podniosłam i oceniłam sytuację, ja jestem ogniem, on wodą, wynik wydaje się oczywisty. Mimo to, ruszyłam na niego znowu i znowu. Bawiliśmy się tak przez chwilę po czym chyba mu się znudziło bo tym razem on na mnie ruszył. Kiedy był blisko spróbowałam uderzyć mieczem i nawet mis się udało ale to mu nic nie zrobiło, no tak, jest wodą. Odskoczyłam więc i zaczęłam się skupiać na mojej własnej energii, tak, posiadam żywioł ognia. Uderzyłam go raz gdy znowu próbował uderzyć mnie falą, jego woda w zetknięciu z moim ogniem wyparowała natychmiast, zaskoczyło mnie to na tyle że dałam się uderzyć i odleciałam na drugi kraniec jaskini. Po pięknym rąbnięciu potylicą w kamień, zebrałam się najszybciej jak mogłam. Miałam plan, prosty ale takie są najlepsze. Myślałam że przez lata stał się potężniejszy ale wygląda na to że niczym wszystko na świecie, im dłużej żyje, tym bardziej jest kruche. Zaczęłam biegać wokół upiora i uderzać go małymi seriami, zmniejszał się, wyparowywał powoli. Upiór zauważył co planuję i zaczął jeszcze zacieklej we mnie strzelać, teraz musiałam się skupiać na obronie. Kiedy już prawie całkowicie opadłam z sił wykorzystał moją słabość i kolejny raz wylądowałam na ścianie jaskini. Kiedy spływałam z niej niczym błoto, przypomniałam sobie o Katy. Czekała na mnie aż przyprowadzę jej mamę, Emilię.
-Emilia!- wrzasnęłam ile sił- Emilia, twoja córka Katy jest bezpieczna! Ma jedzenie i miejsce do spania!- mój krzyk odbijał się echem od ścian. Upiór już po mnie szedł. – Wojowniku!- krzyknął ktoś nagle- Emili jest chora, jeśli to coś nas nie zabije, to ona i tak umrze jeśli ktoś jej nie da jakiegoś lekarstwa!- Upiór się zbliżał, bardzo powoli, chciał się rozkoszować zwycięstwem, nie miał ust ale woda się dziwacznie wygięła w miejscu gdzie powinny być, w parodii uśmiechu psychopaty. W sumie… był psychopatą. Kiedy był już przy mnie, czułam jak zbiera energie na ostatni cios, nie wiedział tylko że ja już takową zebrałam. Uderzenie jakim go poczęstowałam rozniósł się echem i wstrząsem po całej jaskini a może nawet górze. Ogień nie był czerwono-złoty, tylko niebieski, czyli najgorętsza faza ognia. Książę upiór wyparował w akompaniamencie krzyków radości więźniów i własnym bulgotaniu. Kiedy już było po wszystkim, uwolniłam wszystkich i zajęłam się Emilią.

Podróż powrotna była długa i męcząca, zwłaszcza dla Emili. Była słaba i blada, bałam się że nie dotrwa powrotu do córki. Udało się jednak, kiedy widziałam małą Katy rzucającą się na mamę ze łzami w oczach, wiedziałam, że to był mój najlepszy zwykły ‘dzień’ wojownika.

Dzień z życia wojownika:

* Gdy świt zawitał, deszcz zerwał się cierpko, pamiętając o wczorajszym poranku który w podobny sposób się obudził, tak też ten dzień się zaczął.

- Deszcz?;

Coś pomrukiwałem uświadamiając sobie, że znów pada w dodatku na moją głowę. Mimo, że kropiło gdzie inni z tego powodu utwierdzali by przesąd mówiąc o tym dniu jako pechowym, rysował mi się uśmiech na twarzy. Kompletnie nie potrafię stwierdzić z jakiego powodu, zawsze bardziej odnajdywałem się w miejscach bez żywego ducha, a deszcz który siąpił potwierdzał tą samotność. Taka już rola deszczu, może wypłakuje się za osoby które przeżyły zbyt wiele by teraz dostąpić spokoju. Są różne przypadki, jednak jedynie myślę o tych dla których przyjaźń była najgorszą kwintesencją życia, w tych czasach zaufać człowiekowi, to tak jak by stanąć przed stryczkiem i zdać się na zdanie kata, który rzadko nim się stał z przypadku.

Musiałem wstać, przemyć twarz wodą, znajdowała się gdzieś dwieście kroków na wschód, gdzie wczoraj przepijałem głód i złe myśli nadmiarem wody, wyszło tylko na to, że czułem się gorzej. Dzisiejszego dnia bez kolejnego śniadania, jedyną myślą podtrzymującą konieczność napicia się, była świadomość stanu tej wody. Była zimna, to nie dobra myśl by w ranek gdzie deszcz przestaje padać, a wiatr zrywa się, gdzie chłód i zapach zaczynał panować nad rankiem, popijać chłodną wodę, ludzie mówią, przynajmniej mówili, że od tego może wypalić gardło. Nie wiem o co chodziło, lecz nigdy tego nie doświadczyłem, a noc która była upiornie duszna, nawet na polanie gdzie zasypiałem, wydarła ze mnie resztki wody. Tak więc ruszyłem, nie miałem zbyt wiele rzeczy przy sobie. Ostatnimi razy okradziono mnie, bo nie możliwe jest, że zgubiłem swoje karwasze, nagolenniki, oraz trzewiki podczas snu; worek z pieniędzmi także gdzieś znikł, lecz powątpiewam, że jego zawartość mogła by coś zmienić w moim życiu. Dlaczego od razu nie pomyślałem o kradzieży? Nie widziałem żywej duszy już od paru tygodni, zeszło kilka dni temu udało mi się podejść dziką zwierzynę; na oczy nie widziałem tego gatunku zwierzęcia, lecz przypominało świnię, które za dziecka głupio ‘pilnowałem’ by nie uciekły, oraz broniłem swoją drewnianą klingą. Gdy o tym myślę, przypominam sobie swoich rodziców, przypominam sobie jak bardzo mnie nie chcieli widzieć.

- Szot się przelał? Wróży to dobrze dla dnia, powinien być obfity;

Przystanąłem przed zastoiskiem, odkładając tylko oręż, zwykły żelazny, lekko potępiony miecz, w sumie to tylko on mi pozostał; także nie wiem czemu, zdaje mi się, że był więcej wart niż tamte śmiecie. Głównie wydawał mi się drogi przez rękojeść, nie taką zwykłą, była porobiona drewnem w których dokładnie wyryto symbole, których nigdym przedtem na oczy nie ujrzał. Prosta sprawa, ukradłem go, nie wyrzekam się tego, że jestem złodziejem, gdyby postawili mnie przed orzeczeniem, orzekł i bym, że wziąłem go bez pozwolenia.

Myjąc twarz, popijając wodę, wsłuchiwałem się w ciszę, w ten spokój gdy deszcz już się zastał a wiatr nie był na tyle silny by ją zagłuszyć. Nie miałem w co nabrać wody na podróż, zazwyczaj stąpałem po dolinach gdzie wody było w bród, co prawda tą ciężko było znaleźć, lecz czas dał szukane. Po krótkiej chwili postanowiłem zorientować się w terenie, mimo świadomości tego gdzie się znajdowałem, wczorajszy upał nie pozwolił mi prężnie rozglądać się po okolicy, głowę spuszczoną miałem w dół, czasem spoglądając się tylko w dal w poszukiwaniu wody, nie wiem czy dziś dzień wstał bym bez obranej wczoraj drogi.

Tak więc na zachód widniał mały las, na środku polany na której się znajdywałem, tam też udałem się by spocząć; było tam co prawda chłodniej ale nie na długo, z czasem wydawało mi się, że ktoś patrzący z góry rzuca więcej siana z drewnem pod ziemię, iskrząc krzesiwem by zajął się ogień, a ja wyzionął ducha, z chwili na chwilę było coraz cieplej, mimo że siedziałem w cieniu, chyba nawet nie zasnąłem, a raczej zasłabłem. Na północ wtem głową spojrzałem, a tam w dali obok wypalonej od słońca trawy pod wielkim drzewem z kręconymi długimi wijami, rozprzestrzeniał się dym, to ognisko, ugaszone prawdopodobnie przez poranny deszcz. Byłem tego pewny, chwyciłem za oręż i zacząłem zmierzać w kierunku wierzby. Nie wiem co wtedy mną kierowało, bardzo dużo nie wiem, nie mam pojęcia na temat uczuć, innych ludzi; zawsze trzymałem się z daleka od tych dwóch rzeczy, ale mając za sobą więcej kroków doszedłem do wniosku, że sama myśl o innym człowieku nieopodal wzbudziła mnie do postawienia kroku w przód. Byłem coraz bliżej, nikogo nie widziałem, dym tak jak by ucichł lecz zapach wypalonego drewna pozostał; prawdopodobnie noc musiała być zimna. Nie możliwe, że wczoraj człowiek o zdrowym rozsądku rozpalał tu ognisko, a w takim wypadku dawno bym je dostrzegł, bądź wypaliło by się. Byłem pewny, że tamtej nocy ktoś tu przybył, około księżyca na wysokości dwóch średnich drzew.

Stałem już przy ognisku, wierzba była dość gruba, wielkie toporne drzewo, jej kosmyki łaskotały mnie po szyi. Żadnego śladu żywej duszy, w ognisku poopalane kości, ktoś coś podsmażał, jak i ogrzewał się. Nie widziałem niczego co pomogło by mi na tej męczeńskiej drodze donikąd, naszło mnie tylko by obejść to drzewo, było na tyle szerokie w pasie by przypiąć gwoździem szeroko rozstawione tuzin koni. Postawiłem tylko parę kroków…

- Kiedy ostatnio coś jadłem?;

- Nie wiem;

Cicho uniósł się głos którego nie mogłem rozpoznać, a w głowie zaczęły mi się plątać myśli, zacząłem płakać i w jednej chwili się śmiać; myślałem, że zwariowałem i odpowiadam sam sobie nie będąc tego świadom, nic nie widziałem; myślałem, że oślepłem. Czułem ciepło, prawie tak intensywne jak niedawno, nie mogłem określić kiedy; choć starałem się to plączące się myśli w mojej głowie utrudniały mi to. Zastygłem, zaczęły mi przechodzić dreszcze po plecach, nie mogłem się ruszyć, zacząłem się szarpać, a wtem usłyszałem;

- Kim jesteś?;

Zastygłem jak zasypany zimnym piachem trup, nie mogłem wydobyć słowa.

- Kim jesteś? Dlaczego.. tu jesteś?;

Nie spodziewałem się, że jeszcze coś usłyszę, naprawdę wierzyłem w to, że mówi do mnie omam. Głos który przemawiał był ciepły i miły, ale zakłopotany, tylko tyle mogłem stwierdzić. Być może głupio stwierdziłem, przecież nie znam uczuć; nagle na skroniach poczułem palce, strasznie zimne, ale delikatne. Wychodziło na to, że miałem coś na głowie, nie oślepłem, chwilę w której został mi zdjęty kawałek plecionej gęsto tkaniny z oczu, przeżyłem jak odzyskanie skarbu. Przez chwilę nic nie widziałem, mrużyłem tylko oczy wystawiony na słońce; jednak nagle światło znikło, wtem ją dostrzegłem..

- Dlaczego tutaj przyszedłeś? Dźwigałeś miecz w rękach, widziałeś mnie wcześniej?;

Niska, z dobrą sylwetką, odziana w jedwabne szaty kobieta, z brązowymi oczyma, piegami zakrywającymi rumiane policzki, wyjątkowo proste ciemno-brązowe włosy. Nigdy jej nie widziałem, nie wiedziałem czego ode mnie oczekuje, ale była piękna. Może twierdziłem tak tylko dlatego, że w życiu widziałem tylko parę kobiet, które nie przejmowały się jak dotąd swoim wyglądem.

- Nie widziałem, nie wiem dlaczego.;

- Dziwny jesteś;

- Dlaczego?;

- Pamiętasz chociaż co się stało, usłyszawszy kroki chciałam się rozejrzeć, lecz gdy tylko wychyliłam głowę straciłeś przytomność, upadłeś razem z bronią, wykorzystałam to. Jeżeli nie chciałeś niczego zrobić, dowiedź tego.

Milczałem, ciężko było wydusić jakiekolwiek słowo, tak naprawdę nie wiedząc co mną kierowało, ale musiałem upleść cokolwiek…

- Zobaczyłem dym, zastanawiałem się czy spotkam kogoś w okolicy; rzekłem jąkając się.

- W okolicy?; nieznajoma lekko uśmiechnęła się dodając. – Szukasz tutaj jakiejś pracy, czy kręcisz się bez powodu.

- chyba to i to; pomrukiwałem.

Dziewczyna zamyśliła się, przysiadając na trawie, zaczęła spoglądać na koronę wierzby z której prześwitów widać było gołe niebo. Chcąc przerwać jej domysły, rzekłem..

- Która godzina, nie widzę słońca?;

- Chcesz podróżować ze mną?; ni stąd ni z owąd, dziewczyna zaproponowała mi wspólną podróż.

- Jak to z tobą?;

- Chodzę po tych terenach szukając zajęcia, a z dnia na dzień noce robią się coraz zimniejsze, niedługo będę musiała skierować się w stronę pobliskiej wioski. Jednak by przeprawić się tam potrzebuję pomocy, poza tym nie dawno udało mi się ją upuścić. Las który ją otacza zamieszkiwany jest przez lokalnych rabusiów, którzy miło nie przywitają szczególnie kobiety.

- Ale dlaczego mam z tobą iść? Przecież przed chwilą mnie związałaś i nawet nie raczyłaś mnie odwiązać.;

- Nie ufałam ci, przecież powiedziałeś, że szukasz zajęcia i pracy. Uznałam to za w miarę wiarygodne wytłumaczenie. Poza miastem nikt się nie kręci, wiec można powiedzieć, że ci zaufałam.; dziewczyna wstała, zaszła za me plecy i zaczęła odwiązywać węzły.

- Sugerujesz, że w tamtym mieście mogę znaleźć jakąś pracę?;

- Niczego Ci nie obiecuję, ale zawsze możesz..

Obraz zaczął się rozmazywać, a słowa nieznajomej która nawet nie podała mi swojego imienia plątały się. Widziałem tylko jak zaczyna mi się przyglądać, złapała mnie nawet za głowę, znów miała chłodne ręce. Wtedy uświadomiłem sobie, że zaczynałem tracić przytomność.

Maksymilian Tomasz Mizak.

( dodaję oryginał do pobrania, w razie problemów z odczytaniem, w wordzie wygląda lepiej sylistycznie )

dzień z życia wojownika.docx

Słońce powoli zaczynało wyłaniać się zza gór. Kiedy większość mieszkańców wioski jeszcze spała ja Avalea, elfia łuczniczka z Cannavi byłam w drodze do miejsca, w którym żadna istota o zdrowym rozsądku się nie zapuszcza. Góry Frigore były bowiem zamieszkiwane przez lodowe trolle, które sieją postrach nawet w największych wojownikach.

- Szybciej Civ – biały lew od razu przyspieszył swój bieg. Chciałam dotrzeć do podnóża gór zanim słońce wzejdzie. Dla mojego wierzchowca to zadanie nie powinno być problemem. Od zawsze wiadomo, że kotowate są mobilnymi i najlepszymi towarzyszami podróży. Z każdym kolejnym przejechanym przeze mnie metrem czułam jak robi się coraz zimniej.

~**~

Pogoda znacznie pogorszyła się kiedy rozpoczęłam drogę w górę. Dzięki zwinnemu wierzchowcowi sprawnie pokonywałam drogę jednak śnieg padający prosto w oczy nie ułatwiał podróży. Rozglądając się nie widziałam nic prócz bieli. Śnieg pokrywał wszystko. Co jakiś czas mój wzrok przykuwały jaskinie jednak wszystkie wyglądały na opuszczone. Widząc je przypomniałam sobie słowa starego mędrca. Mężczyzna, który był kiedyś łowcą potworów tak jak ja teraz, opowiedział mi legendę. Historia o lodowym gigancie śpiącym w górach. Mówił, że stwór pilnuje magicznego miecza, który widział tylko jeden człowiek. Zastanawiałam się czy to prawda. Jego historia brzmiała bardzo nierealistycznie. Poza tym z tego co mówił giganta widziała tylko jedna osoba. Nie potrafiłam mu w to uwierzyć i go wyśmiałam.

Z rozmyśleń wyrwał mnie Civ. Zeskoczyłam z jego grzbietu, a moim oczom ukazały się ogromne ślady stóp.

- Trolle – mruknęłam cicho do siebie. Z siodła odczepiłam łuk i kołczan. Przyczepiłam go do pasa przy spodniach, a łuk przewiesiłam przez ramię. - Ukryj się – poleciłam zwierzęciu. Lew od razu zniknął mi z oczu. Szłam powoli szlakiem stworzonym przez ogromne ślady.

W końcu moim oczom ukazała się jaskinia, z której dochodziły dziwne dźwięki. Ukryłam się w śniegu za skałami żeby dobrze przypatrzeć się całej sytuacji. Moim oczom ukazały się cztery potwory, które najwidoczniej biesiadowały pożerając bydło skradzione z pobliskiej wioski. Ani śladu po piątym trollu. Wyciągnęłam strzałę z kołczanu i założyłam ją na cięciwę. Powoli ją napinałam wymawiając słowa zaklęcia.

- Corvus belli symbolum est mortis commoda mihi tantam isti carere possem homunculi – mówiąc ostatnie słowo wypuściłam cięciwę z palców. Strzała poszybowała w stronę moich celów. Będąc w połowie drogi rozdzieliła się na cztery części, które przybrały postać kruków. Każdy z nich zmienił się w dużą czarną strzałę po czym wbił się w szyję trolli przebijając im rdzenie kręgowe. Wyszłam z ukrycia. Nie traciłam czujności. Wiedziałam, że gdzieś był ukryty jeszcze jeden potwór. W jego poszukiwaniu zapuściłam się w dalszą część jaskini. Zdjęłam kaptur z głowy po czym wyciągnęłam z kieszeni małą pałeczkę. Wyglądała jak patyk jednak kiedy przełamie się ją na pół staje się niczym pochodnia. Trzymając ją w zębach przemierzałam korytarz. Słyszałam z daleka odgłosy ucztowania, które roznosiły się po całym miejscu.

Dotarłam do niego. Troll siedział na ziemi pałaszując nogę woła. Dałam się wykryć. Przez moją nieuwagę uderzyłam w kamyczek, który powędrował w jego stronę. Rozłączyłam łuk na dwie części tworzące ostrza. Przygotowałam się do walki wręcz. Stwór rzucił się na mnie zanim jeszcze zdążyłam się rozstawić. Uderzył mnie swoją lodową maczugą. Siła uderzenia była tak duża, że odbiłam się od ściany. Jęknęłam z bólu. Troll chciał zadać kolejny cios jednak udało mi się go uniknąć. Broniłam się dopóki nie wytrąciłam mu broni z rąk. Wtedy nadarzyła się okazja. Wbiłam jedno z ostrzy prosto w jego oko. Zawył z bólu, a ja pchałam je dalej. Kiedy leżał martwy wytarłam krew z twarzy i pozbierałam się. Chciałam już wracać, jednak ciekawość mnie zżerała. Chciałam wiedzieć co jest w głębi tej jaskini. Nie wyglądała na zwyczajną. Coś musiało się w niej kryć.

Wędrowałam bez celu po korytarzach. Byłam pewna, że się zgubiłam dopóki nie dotarłam do ogromnej, lodowej komnaty. Wielkie sople zwisające z góry wyglądały jak ozdoby sal balowych. Wyciągnęłam z ust przedmiot, który oświetlał mi drogę i rzuciłam go przed siebie. Moim oczom ukazała się wielka skała, która była prawdopodobnie lodem. Nie mogłam tego określić z daleka więc podeszłam bliżej. Nad nią unosił się dużych rozmiarów miecz.

- Nieprawdopodobne – mruknęłam do siebie. Wyciągnęłam rękę w jego stronę. Kiedy delikatnie musnęłam go czubkiem palca ziemia zaczęła się trząść, a do moich uszu dotarło głośne wycie. Dopiero to zauważyłam. Gigant stworzony z lodu zaczął się poruszać. Rzuciłam się do ucieczki jednak ogromna łapa monstra zagrodziła mi drogę ucieczki. Przeklęłam pod nosem. Widząc, że jego kończyna zbliża się do mnie zrobiłam szybki unik. Miałam mało czasu na obmyślenie planu ucieczki. Mój wzrok przyciągnęły ogromne sople zwisające z góry. Miałam mało czasu. Jego ruchy były bardzo wolne więc powinnam zdążyć. Rozstawiłam się, wyciągnęłam strzałę z kołczanu i założyłam ją na cięciwę. Naciągnęłam ją. - Mortuusque Dryadalum regni commoda mihi magna sagittarii ad provocare monstrum! - krzyknęłam. Obok mnie pojawiło się dziesięciu duchowych łuczników. Wystrzelili gad strzał w lodowy sufit, który zaczął się zawalać. Kilka sopli uderzyło giganta w głowę dając mi szansę na ucieczkę. Chciałam zabrać ze sobą miecz jednak nie miałam czasu. Rzuciłam się do ucieczki. Omijając spadające lodowe kolce biegłam ile sił w nogach do wyjścia. W ostatniej chwili dotarłam do mniejszej części jaskini. Wielka komnata została zamknięta przez ogromny sopel lodu. Gigant ponownie zapadł w wieczny sen.

Zerwałem się z łóżka zlany potem i usiadłem na jego krawędzi. Z różnych książek, które przynosił mi ojciec ze swoich podróży po świecie natknąłem się kiedy na frazy 'ból fantomowy'. Syknąłem przez zęby, bo pomimo braku prawej ręki od łokcia w dół czułem jakby każdy nerw przypalano mi rozgrzaną do białości igła, jakby żyły wypełniło wrzące żelazo. Trwało to sekunde, może dwie, lecz zadziałało na mnie jak kubeł zimnej wody. Nigdy w życiu nie czułem takiego bólu, co zdziwiło mnie bardziej, bo bolało mnie coś co już od 21 lat nie powinno nigdy więcej dać o sobie znać. Dokładnie tak. Pamiętałem ten dzień jakby to sie zdarzyło wczoraj, a ja bym własnie przeglądał nagranie tego zdarzenia.

Miałem 10 lat. Byłem z rodzicami na wakacjach w Alpach. Swoją drogą zawsze mnie denerwowało kiedy padały słowa "W te wakacje jedziemy w Alpy". A czego innego miałem się spodziewać? Mimo, że mieszkaliśmy w jednym z najbardziej zimnych regionów Rosji i prawde mówiąc nigdy nie wyszedłem na dwór w koszulce dłużej niż na 10 sekund to i tak ojciec zawsze zabierał nas ze śniegu w śnieg. Uwielbiali narty. Ja byłem jeszcze zbyt młody by móc się przeciwstawić chociaż ojciec tak zawsze robił co uważał i moja opinia nigdy nie była zbyt istotna. Tak czy inaczej ojciec przygotowywał się właśnie do zjazdu z jednego z najwyższych stoków. Krzyczał do mamy: "Anna, spójrz! Zrobie to bezbłędnie!". Matka zawsze mu przytakiwała i mimo że zawsze było widać że jest podekscytowana tym co robił tata, w głebi duszy czułem, że jest zmęczona tym co ma i tak naprawde to nie jest życie o którym marzyła jako nastolatka.
- Dawaj, zobaczymy kto będzie pierszy Vik - odkrzyknęła mama i sunęli w dół niczym strzały a ja zostałem siedząc sam na krzesełku przy naszym domku i zastanwiając się co ja właściwie tu robie i

dlaczego nie ma tu innych dzieci. Patrzyłem w niebo. U nas takiego nie było; tutaj słońce świeciło jasno i ogrzewało twarz, nie było widać żadnej chmury. U nas ciągle bylo szaro i pochmurno. Jedyny plus tych cały Alp to właśnie moje kochane Słońce. Dawało mi niezwykłą energie i choć czasem myślałem, że to jakaś magia to i tak wiedziałem, że to po prostu przez to, że nie mam go na codzień.
Minęła dłuższa chwila gdy siedziałem tak kąpiąc się w Słońcu, bo rodzice zdążyli już wrócić.
- Załóż szalik Alex! - matka podbiegła do mnie chwytając szalik leżący obok mnie zaczęła zaciskać mi go na szyi, prawie mnie dusząc - Znowu się przeziębisz, myślisz, że nas stać na Twoje... Urwała w środku zdania. Mi to na ręke, nie musze słuchać i chyba zrozumiała w końcu, że to nic nie daje. Ale to nie chodziło o to. Uścisk na szyi zelżał, a mama zakryła usta dłońmi. Rozejrzałem się. Wszyscy patrzyli w strone przeciwną do słońca, wskazywali palcami, o czymś głośno mówili. Tata podbiegł do nas i objął nas rękami. Wszyscy patrzyliśmy... na coś.
Z daleka wyglądało jak niewyobrażalnie wielka chmara ptaków. Nigdy nie widziałem nic większego, nawet największe chmury burzowe jakie dane mi było widzieć chowały się przy tym czymś. Ale to nie były ptaki. Im bliżej nas były tym bardziej ich kształty przypominały... ludzkie. Ludzie zaczęli krzyczeć i uciekać. Rozpłakałem się, byłem wystraszony.
- Uciekamy! - ryknął ojciec po czym wziął mnie na ręce i zeskoczył w dół stoku. Mama stała z otwartą buzią i oczami pełnymi łez i patrzyła na ten przerażający obraz, na miliony demonów, które przecinały niebo pędząc w prosto w strone małej wioski wakacyjnej pełnej wystraszonych ludzi, którzy zostawiali wszystko byleby tylko znaleźć sie jak najdalej tego miejsca.
- Anna! UCIEKAJ!!! - tata krzyczał coraz głośniej, bo byliśmy juz całkiem daleko mamy, która, ku mojej uldze zarzuciła google na oczy i ześlizgnęłą się w dół za nami.
Byłem pewien, że to koniec. Mimo, że nie wierzyłem w Boga, byłem przekonany, że spełnia się Apokalipsa, Sąd Ostateczny i grzesznicy oraz prawi zostaną osądzeni, zostanie oddzielone ziarno od plew. Wtulony w tate miałem widok na całą masakrę: bestie zlatywały nisko po czym chwytały swoje ofiary w szpony i rozrywały wysoko w górze. Setki rozczłonkowanych ludzi spadało na ziemie, a moi rodzice lawirowali między nimi jak w jakimś chorym slalomie. W deszczu krwi ojciec przecierał google, ja czułem na ustach metaliczny posmak. Chciałem wymiotować - ze stresu, strachu, od wszechobecnego zapachu i Smaku krwi i śmierci. Śnieg nie był już śnieżno biały, stopniał od gorącej krwi i zmienił się w szkarłatną zawiesine, w rzekę ludzkiego mięsa, która juz nie miała takich samych właściwości jak zamrożona woda. Byliśmy w połowie stoku gdy już nie dało się dalej jechać - narty grzęzły we wnętrzościach, niektórzy, mniej doświadczeni w jeździe, wywracali się wprost w ludzką breję, inni - prosto w zęby bestii.
- Biegnijmy w las - rzucił do mnie ojciec - Gdzie jest mama? Anna? ANNA?!
Odwróciłem się. Pośród skrzydeł, szponów i zębów dostrzegłem moją mamę, moją kochanę mamę, która, wybrawszy odrobinę inną droge niż my miała pod nartami jeszcze odrobine śniegu. - MAAAAAMO!!! - krzyczałem. Zauważyłem, że mnie dostrzegła, była już tak blisko, może niecało 100 metrów, może mniej. Odwróciła się jeszcze raz, by zobaczyć czy nic jej nie goni, czy dotrze do swojej rodziny cała i zdrowa i gdy z uśmiechem na ustach odwróciła głowę w naszą strone w jej brzuch wbiły się szpony jednego z nich przebijają cja na wylot. Bestia wyszczerzyła kły i zatopiła je w czaszce mojej matki, na moich oczach, oczach 10-letniego dziecka, które jest świadkiem jak jego rodzicielka umiera w makabryczny sposób. Nigdy nie czułem większego bólu. Świat ucichł. Słyszałem tylko swój krzyk, smak swoich łez. Wiłem się i wyrywałem i za nic miałem sobie wirujące nade mną tysiące żądnych krwi demonów. Spojrzałem na ojca. Pomimo googli na twarzy widziałem jak łzy żłobią koryta w jego poplamionej krwią twarzy, widziałem jak bardzo nie wierzy w to, że jeszcze 15 minut temu jeździł z miłością swojego życia na nartach w Alpach, a teraz widzi jak twór nie z tej ziemi rozszarpywał ją nad jego głową...

PUK PUK PUK
- Co jest? - zdziwiłem się. Na zegarku była 3:50 rano i tuż po moim przebudzeniu ktoś puka do drzwi. - Kto tam? - krzyknąłem.
- Otwórz Alex, to ja, Jessie.
Ach tak, Jessie. Moja jedyna przyjaciółka w świecie w którym ufając samemu sobie można ostro sie przejechać. Zarzuciłem koszule i podeszedłem do drzwi.
- Co robisz tak wcześnie? Chyba nie przyszłaś na...
- Oni wrócili. ON wrócił. - przerwała mi w połowie.
Zamarłem. Armia przeciwko, której zjednoczyła się cała ludzkość. Armia, przeciwko której ludzkość poniosła największą porażke w historii. 4 miliardy zabitych, ocalały tylko dzieci do lat 12, którzy i tak w większości poumierali z głodu czy chorób. Tak zostało nas niewiele ponad 10 milionów rozbici po całym świecie lecz głownie po Środkowej i Zachodniej Europie.
- Jess, skąd wiesz? Widziałaś? - byłem przerażony. Przecież już nie jesteśmy dziećmy. Teraz nasza kolej?
- Berlin, Monachium, Paryż, Amsterdam, Luwr - stamtąd mamy potwierdzony kontakt ze Żniwiarzami. - Kwestia czasu, aż dotrą do nas.
- Jakieś ofiary? - zapytałem, mimo że i tak znałem odpowiedź. Czasami człowiek po prostu chce się mylić.
- Wiesz Alex... Od 5 godzin te miasta nie dały znaku... życia.
Usiadłem spowrotem na łóżko. Przez 21 lat spokoju w którym naszym największym problem byliśmy po prostu my sami, nie sądziłem, że znowu dożyje tego momentu. Zostaliśmy zdani na samych siebie, ci co mieli po 12 lat uznawani byli za liderów. Musieliśmy wziąć się za siebie, inaczej pozdychalibyśmy jak psy. Zaczęliśmy się zbierać w większe grupy, dzielić się na mniejsze, które miały określone cele.

Byli poszukiwacze jedzenie, budowniczy, ci co doglądali plantacji. Myślałem kiedyś, że jeśli dorośli by zniknęli na jeden dzień, my - dzieciaki - zmienilibyśmy świat na jeden wielki plac zabaw. Jak dane było mi się przekazać, do świat faktycznie stał się tym placem, ale to my byliśmy jego zabawkami.
- Alex, nosz... - Jess strzeliła mnie w głowe.
- Wybacz mała, zamyśliłem się... Musimy się ruszać, daj sygnał przez radio do wszystkich sektorów. Jeśli Żniwiarze były widziane dopiero na zachodzie mamy jakieś 16 godzin zanim dotrą do nas. Te cholerne bestie nigdy się nie męczą...

Biegliśmy co sił w nogach. Zdziwiło mnie, że mimo młodego wieku dałem rady dotrzymać kroku ojcu, chociaż pewnym było, że adrenalina dała mi niesamowitego kopa. Zbiegliśmy ze stoku w gęsty las, na tyle gęsty, że po przejści stu metrów, obróciwszy się w tył widziałem tylko drzewa. Ojciec oparł się o drzewo, zdjął gogle i zwymiotował. Ja usiadłem na całkiem sporym głazie i zacząłem płakać. Cały czas miałem obraz mamy, który jeden z tych stworów porwał w przestworza jak szmacianą lalkę, po czym rozerwał z taką samą łatwością.
- Anna, moja kochana Anna. - ojciec płakał jak dziecko, nawet bardziej niż ja. Jego rozpacz wierciła mi dziure w brzuchu, nie mogłem na to patrzeć. Podszedłem do niego i wyciągnąłem ręce. Przyciągnął mnie do siebie, przytulił i znów zaniósł się płaczem. Ja już nie miałem sił na łzy. Bardzo chciałem płakać, ale nie potrafiłem.
- Tato, chyba powinniśmy...
- Wiem, synu, musimy się ruszać. Nie wiem co to było, ale nie pozwolę, by dorwało się i do nas. - ojciec wiedział co ma zrobić, lecz zdawało mi się, że zupełnie nie wiedział jak. Widziałem w jego twarzy zupełną bezsilność, ale wierzyłem, że uda nam się uciec, nie miałem nikogo innego poza nim, wszelką nadzieje powierzyłem mu.
- Może spróbujmy w tam... - zacząłem ale urwałem w pół. Poczułem jak ziemia się trzęsie, raz za razem, jakby stąpął po nie olbrzym. Ptaki zleciały z drzew, ojciec wstał z klęczek.
- Alex, chodź - złapał mnie za ręke i przyciągnął do siebie. Wstrząsy były coraz bardziej odczuwalne, każdy coraz silniejszy, czułem jak wibrują mi wnętrzności. Po chwili usłyszałem trzask łamanych drzew. - Są tu... - przeszło mi przez głowe i zmroziło mi krew. Spojrzałem na tatę. Byłem pewien, że pomyślał to samo co ja, bo chwycił mnie za ręke i znowu zaczęliśmy bieg o przetrwanie. Adrenalina dała o sobie znać, dotrzymywałem tempa, co raz zerkając zza ramienia. Wstrząsy były odczuwalne, lecz zagłuszał je dźwięk łamanych drzew, raz z lewej, raz z prawej, a pomiędzy konturami pni oraz konarów widziałem coś ogromnego i potężnego, wyższe niż drzewa i silniejsze niż jakakolwiek maszyna o której dane mi było słyszeć. Wiedziałem, że nasz wysiłek jest daremny, ale byłbym głupcem jeśli nie walczyłbym o swoje życie. Nie chciałbym tego zrobić mamie, chciałem przeżyć i pozwolić by pamięć o niej przetrwała razem ze mną i razem ze mną poszła do grobu. Nie widziałem ile już biegliśmy. Czas przestawał mieć znaczenie, wszystko zlewało się do małego punktu przede mną, słyszałem tylko swój oddech i bicie serca, które biło tak jakby miało wyskoczyć mi z piersi i biec szybciej niż ja. Nie wiedziałem gdzie jest tata, czułem tylko jego dłoń, którą sciskał mnie tak mocno, że przestałem czuć swoją, ale biegliśmy wciąż bez przerwy, gdy nagle...
Moje nogi oderwały się od ziemi. Zaskoczony tym biegłem przez chwile w powietrzu, musiało to wyglądać komicznie, jak mały piesek, którego trzyma się nad taflą wody, a ten zaczyna przebierać łapkami. Byłem zszokowany, spojrzałem na ojca, którego pokrwawiona twarz miała dziwny wyraz, zupełnie mi wcześniej nie znany. Coś pomiędzy wystraszeniem, a zdziwieniem, bezsilnością, a chęcią do walki. Unosiliśmy się coraz wyżej, byliśmy może na wysokości 10 metrów i zauważyłem, że otacza nas ledwo zawuażalna bańka. Wyciągnąłem rękę żeby jej dotknąć, jakby w nadziei, że ją przebiję, ale sięgnąwszy palcem może 5 centymetrów od bariery strzelił z niej mały łuk elektryczny którym lekko przysmażył mi palca. Krzyknąłem z bólu, a ojciec wzdrygnął:
- Co do... - urwał zdanie, ale długo nie musiałem się domyślać dlaczego.
Przetarłem oczy. Nie wierzyłem co widze, myślałem że to sen, koszmar, i mimo, że prawda była bardzo bolesna to okłamywałem sam siebie. Przed nami stało kilkunastometrowe monstrum, całe zbudowane z napompowanych mięśni przeplatanych pulsującymi żyłami. Nogi miało krótkie, z ogrągłą, szeroką stopą i trzema tępymi, zdartymi paznokciami. Ręcę sięgały aż do kolan, miał cztery palce, dłonie były twarde, zrogowaciałe i tak jak stopy, bardzo różniły się od reszty ciała. Knykcie były pokryte jakby czymś na wzór kamienia. To coś wydawało mi się idealne do burzenia zamków. Dziecięca wyobraźnia. Jednak najbardziej przerażająca była głowa bestia. W zasadzie to dwie głowy, dwie zupełnie inne głowy. Pierwsza miała szeroko otwartą gębę i zaczęła warczeć, drzeć się na nas od razu jak ujrzały na oczy drugiej głowy. Zrozumiałem, że współpracują ze sobą, chcociaż zdziwiło mnie to, że gdy jedna przestawała warczeć, a druga patrzeć, obie gwałtownie o siebie uderzały, jakby w czymś się nie zgadzały i jak gdyby miały możliwość zostać rozdzielone - rozerwały by się na strzępy. Po całym cielsku bestii wspinały się różne mniejsze kreatury - były małe i zwinne z długimi, chudymi rękami i nogami, skakały i przerzucały się nawzajem, wyglądało to komicznie w całej tej krwawej rzeźni i potrafiłbym się do tego nawet uśmiechnąć gdyby nie to co widziałem wcześniej. Biegały pod jej nogami, wskakiwały na drzewa i w śnieg, zachowaywały się zupełnie jak szczeniaczki pierwszy raz wypuszczone na dwór. Zauważyłem, że pociemniało i spojrzałem w górę. Niebo zakryły podziurawione, błoniaste skrzydła, powietrze przeszył wrzask latających bestii. To one urządziły tą jatkę na stoku. Tak bardzo chciałem by to był sen, tak bardzo... Nagle wszystkie ucichły. Głowy przestały się bić, mniejsi przestali skakać, ci na górze zataczali nad nami koła. Zrozumiałem, że są tu po nas, że bańka, która miała nas przytrzymać w miejscu zaraz pęknie i oni wszyscy rzucą się na nas jak bezdomne psy na rzuconą pomiędzy nich kość. Ale nie... Stali i patrzyli, my byliśmy w centrum uwagi, a przerażenie, którym byłem ogarnięty ustępowało miejsca zdziwieniu. Usłyszałem szelest, musiałem się dobrze wysilić by dojrzeć co jest na rzeczy. Dostrzegłem, że się rozstępują, jakby miał zaraz nadejść ktoś ważniejszy, ktoś silniejszy, ktoś do kogo mają szacunek i to on nimi przewodzi. Strach znów przejął kontrolę nad moim ciałem, zacząłem się trząść, czułem jak drętwieje mi ręka od potężnego uscisku ojca, ale nie chciałem by mnie puszczał - mimo, iż to banalne, czułem się bezpieczniej gdy mnie trzymał za rękę. Cokolwiek by się miało teraz zdarzyć. Bestia powoli ustąpiła kroku postaci za jej plecami, trzęsąc ziemią jeszcze jeden raz i dała mi wtedy ujrzeć kim był główny przewodniczący całego zamieszania. Odrazu gdy nasze oczy się zeszły rozpłakałem się. Nigdy nie czułem się tak jak wtedy, wiedziałem że umrę i chciałem tego, chciałem umrzeć tak bardzo, że próbowałem dotknąć głową bariery lecz strach mnie sparaliżował. Wszyscy chylili przed nim czoła, nawet dwugłowa bestia, która, jakby mogło się wydawać zniszczyłaby go jednym tąpnięciem pokornie schyliła łby i zakryła twarze rękoma. Z budowy przypominał człowieka, może był wyższy i napewno silnie zbudowany. Zaczął się unosić ku górze, jak piórko, pomimo tego że miał na sobie potężną zbroją, w każdym miejscu zakończoną ostrym wykończeniem. Był coraz bliżej nas, czułem jak ojciec trzęsie się ze strachu, a może to ja. Postać była już tak blisko nas, byliśmy na wyciągnięcie ręki, dzieliła nas tylko energetyczna bariera. Spojrzał w górę - jakby telepatycznie przemówił swoim latającym pomagierom by do niego przylecieli - w dół runęło dwóch z nich. Kiedy byli już niecały metr od nas, bańka pękła a my zaczęliśmy spadać w dół.
- Taaaato! - zacząłem się drzeć probując złapać ojca drugą ręką - bezskutecznie.
- Nie puszczaj mnie mały! - odkrzyknął ojciec macając ręką w powietrzu aby uchwycić moją dłoń.
Poczułem szarpnięcie. Ojciec wrzasnąl, latające bestie chwyciły go za ramiona, i wznosiły ku górze. Wiedziałem, że pozostały nam sekundy.
- Tato, kocham cie! - jedyne co mi było w stanie przejść przez gardło, w ostatnich chwilach mojego życia. Żałowałem teraz, że nie powiedziałem tego dla matki, że w ogóle rzadko im to mówiłem.
- Kocham cie Alex. - powiedział już półszeptem tata, po czym z jego oczu zaczęły spływać łzy. Wznosiliśmy się coraz wyżej i wyżej, a gdy spojrzałem w dół zobaczyłem jak postać w zbroi wystrzeliwuje w górę i sięgą ręką za plecy, po klingę z której po chwili wysunęło się czarne jak sadza ostrze, które rozprzestrzeniało mroczną aurą, sprawiając że światło jakby gasło w jego otoczeniu. Zamknąłem oczy i przygotowałem się na najgorsze. Lecz jedyne co poczułem to to, że spadam w dół. Trwało to chwilę po czym uderzyłem plecami w ziemie wyjąc z bólu. Otworzyłem oczy, ogłuszony nie wiedziałem co się dzieje.

Zacząłem sie rozglądać, bestie zniknęly, czarna postać też, pozostała tylko po nich ciemna mgiełka. Chciałem przetrzeć twarz z łez i wtedy...
- O Boże!!! - zacząłem się drzeć - Nieeeee!
Dotarło do mnie wtedy czemu spadłem i czemu żyje. On wcale nie chciał mnie zabić. Chcieli zabrać mojego ojca a ja im w tym przeszkadzałem trzymając go kurczowo za dłoń. Postanowił więc pozbawić mnie ręki jednym cięciem swojego miecza. Zacząłem płakać znowu, krzyczeć. Patrzyłem na kikut na który kapały gorące łzy i mimo, że byłem zszokowany to ciekawiło mnie dlaczego rana jest zasklepiona i dlaczego

mnie to nie boli. Dlaczego nie zabrali mnie razem z tatą i co w tym wszystkim chodzi. Upadłem na kolana, a potem przewróciłem się na bok. Całe moje życie wywróciło się o 180 stopni w ciągu niecałej godziny, a ja leżałem tu sam, pośrodku lasku w Alpach, bez ręki i bez jakichkolwiek nadziei. Moje powieki robiły się coraz cięższe i dałem się zabrać snu w nadziei, że zabierze mnie do lepszego świata.

- Jess, potrzebuje coś na pobudzenie - oczy mi się zamykały, lecz nie było mowy o tym, że pojdę spać kiedy w najgorszym wypadku nie obudziłbym się następnego dnia, a w najlepszym... Cóż, sen równał się śmierci i gdybym pozwolił sobie zasnąć, mogłoby się stać tylko najgorsze.
- Masz, weź jedną pigułke. Tylko jedną, pamiętaj. Nie wiem skąd oni to biorą, ale po jednej nie spisz 3 dni, a po dwóch możliwe, że prześpisz resztę życia. - uśmiechnęła się do mnie Jess i rzuciła małą paczuszke, jak po tiktakach, a w środku żólte pastylki z ikonką otwartego oka. Co się okazało, po Żniwach, bo tak zwykliśmy mawiać na incydent sprzed ponad 20 lat, dzieciaki nie próżnowały. Nadal było zapotrzebowanie na broń, narkotyki, seks i inne różne rzeczy, o których dzieciom nie wolno było nawet marzyć jednak realia zmieniły się na tyle, że już nikt nikogo nie kontrolował. Jedyne co zmieniło się na lepsze to handel. Pieniądz stracił jakąkolwiek wartość i jeśli coś się chciało kupić, trzeba było dać coś w zamian.
- Jess, posłuchaj, musimy jechać do Moskwy. Nadaj wiadomość, tam się przegrupujemy i pomyślimy nad planem działania. - powiedziałem, Jessie skinęła tylko głową, wsiedliśmy do terenówki i ruszyliśmy na południe. Mimo, że kiedyś z Dmitrowa - czyli tam gdzie mieliśmy swoją małą bazę - do Moskwy jechało się lekko ponad godzinę, teraz czas dojazdu wydłużał się do ponad czterech godzin, bo na obszarze na północ od Moskwy zdetonowano swego czasu bombe jądrową, co miało powstrzymać Żniwiarzy przed dotarciem do miasta. Jak wszyscy wiedzą na nic to się zdało.
Gdy dotarliśmy na miejsce była już ósma rano. Moskwa, niegdyś tętniące życiem miasto opustoszało na tyle by stało się rajem dla dzikich zwierząt. Byliśmy tu obcy, to nie był nasz teren i na każdym kroku czaiło się niebezpieczeństwo.
- Słuchaj, mam kontakt w centrum. Zna kilku ludzi, którzy będą wiedzieć co robić. - rzuciła Jess.
- Ciekawe, co można zrobić przeciwko armii krwiożerczych bestii w kilka osób. - odparłem i zobaczyłem na jej twarzy grymas, który zdawał się potwierdzać to co mówie.
Jechaliśmy przez miasto dość długo, w wielu miejsach szukając innej drogi omijając wraki blokując przejazd, czy stada zwierząt każdej maści. Widzieliśmy nawet dwa słonie stojące przy starym kinie co wydało mi się niezwykle zabawne, lecz Jess za każdym razem gdy się śmiała patrzyła na mnie z ukosa jakby chciała zapytać co mnie tak bawi u schyłku życia.
- To tam. Tam znajdziemy Andrieja. - wskazała palcem na cerkiew, typową dla Moskwy, z kulistymi wieżami i szpikulcami na końcach.
- Oryginalnie. - powiedziałem w zadumie znów się śmiejąc i znów przyjmując zabójcze spojrzenie Jessie.
Zaparkowaliśmy przed drutem kolczastym otaczającym cała świątynie, a moja towarzyszka wyjęła pistolet na flary i wystrzeliła jedną prosto w okno na jednej z wież.
- Serio tak? To wasz kod? - nie mogłem powstrzymać śmiechu i już wiedziałem, że to jeden z efektów ubocznych pigułek z otwartym okiem.
- Nie przejmuj się Alex. - westchęła Jess po czym brama ogradzająca cerkiew zaczęła się rozsuwać. Wyszliśmy z auta i powoli zaczęliśmy kroczyć. Podeszliśmy do drzwi. Były dwa razy wyższe niż ja, z litego drewna, z ćwiekami i dwiema potężnym kołatkami. Chwyciłem za jedną, ale poczułem szturchnięcie:
- Przecież juz nas wpuścił - usłyszałem. No tak. W takim razie wchodźmy.
Wewnątrz było ciemno, jedynie kolorowe światło witraży i dogasająca flara oświetlały ogromną sale która w niczym już nie przypominała świątyni. Było tam mnóstwo rupieci, złomu, kilka aut oraz motocykli, dostrzegłem przy ścianach również szafy pancerne i manekiny z ciężkim opancerzeniem. Na samym końcu na całej szerokości pomieszczenia umieszczony był wielki blat na którym jakiś mężczyzna przeprowadzał sekcje zwłok... czegoś.
- Ach witaj Jessico! - krzyknął z daleka niski facet, który jak podejrzewałem był właśnie Andriejem. - Widzę, że przyprowadziłaś, ze sobą kolegę. Świetnie, świetnie, im więcej was zobaczy, tym lepiej!

Podejdźcie! - był bardzo zafascynowany swoim odkryciem. Podeszliśmy bliżej, po drodze przekopując się przez mase gratów by w końcu ujrzeć na blacie coś co mnie zszokowało. Andriej, ubrany w fartuch rzeźniczy przeprowadzał sekcje zwłok jednego ze Żniwiarzy. Nie mogłem w to uwierzyć, jak on złapał tego małego, zwinnego sukinsyna, które tak sprytnie wspinały się po wielkiej, dwugłowej bestii. Byłem zdumiony.
- Zanim zaczniecie zadawać pytania - zaczął - chciałbym abyście mnie wysłuchali. Przywieźli go dla mnie chłopaki z jednego patrolu. Został złapany w sieć grawitacyjną i już z niej nie wyszedł. W sumie nikt by nie wyszedł, ale nie o to chodzi. su***syny są odporne na prąd więc paralizator był bezskuteczny. Jak widzicie, jeśli dobrze się przyjrzycie on wcale nie jest martwy. I to jest szokujące! Tak, tak, tnę go na żywca, ale zdaję się, że chlopaczyna ma się całkiem nieźle i wydaje mi się też, że nie czuje bólu. Co ciekawe, okazuje się, że akurat ta odmiana, bo nie wiem jak inne, nie posiada mózgu. Zupełnie obca mi biologia, nic do siebie nie pasuje. Ale to dalej nic. Najbardziej fascynujące jest to, spójrzcie! - Andriej wyjął spod blatu jakiś dziwny pojemnik, niby przeźroczysty, ale to napewno nie było szkło, jakby inkubator z połączeniami od góry do dołu przez, które przepływała niebieska ciecz. A w środku znajdowała się czarna, mglista kula i tylko kiedy na nią spojrzałem od razu przeszedł mi cały humor, wręcz byłem smutny i już zbierały mi się łzy do płaczu gdy ten schował inkubator pod stół.
- Tak, tak, wiem jak się czujecie patrząc na to - kontynuował monolog - wydaje mi się, że jest to źródło energii tego stworzenia, i jak mniemam, także innych. Ale co ciekawe, słyszałem dziwne głosy. Nie, nie jestem świrem, ale odkąd wyjąłem to źródło z klatki piersiowej tego Żniwiarza, co nie było wcale takie łatwe jak widzicie - podciągnął rękawy pokazując świeże rany na nadgarstkach - to coraz bardziej zaczęły się one nasilać.
- Czekaj, czekaj - przerwałem mu, co go niezwykle zaskoczyło - próbowałeś się zabić?
- Widzisz, młody człowieku - teraz on mnie zaskoczył, bo jeśli był ode mnie starszy to maksymalnie o dwa lata - samo patrzenie na to sprawia, że czujesz się źle, jest ci smutno i jesteś przygnębiony. Jednak gdy nastąpi kontakt fizyczny ze źródłem to wszystko się nasila. Nigdy w życiu nie czułem się bardziej okropnie i nigdy więcej nie chciałbym tego przeżywać. Czuję, że mogłoby to się skończyć fatalnie.
- W ogóle skąd masz ten sprzęt? - Jess wyrzuciła z siebie jakby zazdrosna.
- A widzisz kochana, rosyjskie bazy wojskowe kryją w sobie wiele tajemnic, a odkąd nie ma ich kto pilnować, każda wyprawa do takich miejsc była jak wycieczka do Disneylandy 25 lat temu.
- Dobra, widzę, że wiesz co i jak, ze Żniwiarzami, ale jaki jest plan działania. Według raportów mamy jakieś 11 godzin, aż dotrą do nas i wtedy co? Pokroisz wszystkich i pozabierasz im... - coś przerwało mój wywód. Głosy, które nie brzmiały jak żaden ludzki język, nie mogłem w nich się dosłuchać nawet ludzkich głosek. To było coś nienaturalnego, coś co przyprawiło mnie o gęsią skórke, a z tego co dane mi było zauważyć to obecnych tutaj także.
- Słyszycie?! O tym mów... - zaczął Andriej, lecz przerwał mu przeraźliwy pisk, który zdawał się wwiercać w nasze uszy, jakby dentysta przyłożył mi do ucha włączoną wiertarke, a potem wcisnął ją w bębenek. Trwało to może z minutę lub dwie, ciężko mi było to określić, ale poczułem niezwykłą ulgę. Włożyłem palec do ucha - czułem krew.
- Ktoś kto was poinformował nie miał racji - oni już tu są. Szybko, nie mamy wiele czasu - rzucił Andriej.
Słyszałem jak przez radio wzywa swoich towarzyszy, nam zaś kazał wziąć wyrzutnie RPG z jedej z szaf - jak twiedził kule nie są zbyt skuteczne, ale wybuchy mogą zakłócać prace źródeł tym samym będąc całkiem skuteczną bronią obezwładniająca. Wzieliśmy zapas granatów i pocisków gdy Andriej powiedział:
- Jedźcie na stacje metra Dubrovka. Moi ludzie już tam będą. I weźcie to - po czym sięgnął pod stół i wyjął zainkubowane źródło, które odrazu rozprzestrzniło swoją złowrogą atmosfere. Chwyciłem za pojemnik i wybiegliśmy z cerkwi. Dotarcie na stacje zajęlo nam niecałe 10 minut. Jess jechała szybko jak nigdy dotąd, nie przejmując się już zwięrzętami i mały wrakami, wjeżdzając w nie jak w masło. Nie było czasu na zwłoke, szczególnie gdy z planowanych 10 godzin zrobiło się zbyt-mało-by-czekać, tak więc czas gonił, a my nie chcieliśmy dać się złapać. Na planowanym miejscu spotkania stało już około 20 opancerzonych SUVów, 4 czołgi, a pośrodku helikopter. Zdziwiło mnie skąd oni to wszystko mają, ale przecież byliśmy w centrum Rosji - tu sie mogło zdarzyć wszystko. I właśnie tak miało być. Ze śmigłowca wyskoczył wysoki osiłek, ubrany i wyglądający na typowego wojskowe.
- Witajcie towarzysze - rzucił do nas wyjątkowo miłym głosem co zupełnie do niego nie pasowało. - Nazywam się Viktor i przewodnicze naszemu pułkowi. Wciele w was plan działania i proszę was, trzymajcie się go gdyż nie możemy pozwolić sobie na jakiekolwiek niedociągnięcia. Ty - spojrzał na mój kikut - jesteś w stanie walczyć?
- Nie martw się o mnie. - rzuciłem szybko. Na dźwięk jego imienia wzdrygnęło mnie ale postanowiłem się nie przeciwstawiać gdyż jedyne co mi zostało to być tu razem z nimi w - bardzo prawdopodobne - ostatnich chwilach naszego życia.
- Na dachu każdego SUVa zamontujemy wyrzutnie rakiet. Jak zapewne Andriej was poinformował wybuchy są najskuteczniejszą bronią przeciwko Żniwiarzom. Strzelamy wszyscy bez ostrzeżenia, jeden chroni drugiego, mamy działać jak jeden umysł. Mało prawdopodobne, że przetrwamy a jeśli już mamy zginąć do zróbmy to z honorem, a nie jak ostatnie cioty. - jego plan był, jakbym to ujął, mało zaplanowany. Lecz tak naprawdę to było lepsze niż nic więc nie wybrzydzałem. - Ustawcie się wszyscy na pozycyję i oczekujmy najgorszego.
I tak też zrobiliśmy. Każdy SUV miał na dachu swojego strzelca, pobliskie budynki były naszpikowane bojownikami, kryli się za samochodami, na dachach. Znowu zaczęły się roznosić ten głosy, które słyszeliśmy w cerkwi. Byłem pewien, że to przez źródło, które trzymamy na pace naszej fury. Spojrzałem na Jess i zauważyłem, że ona też to wiedziała. Przez chwilę żałowałem, że Viktor o niczym nie wie,

ale teraz przysporzyło by to tylko problemów więc siedziałem cicho.
- Ej, patrzcie tam - krzyknął jeden z nich pokazując palcem gdzieś w strone zachodu.
I wtedy przypomniały mi się Alpy 21 lat temu. Z przeciwnej strony do słońca nadlatywała czarna chmara i już wiedziałem, że to nie ptaki tylko żądne krwi bestie. Wiedziałem, też że tym razem to i ja będę ich celem i napewno nie uciekne, a jedyne co mi pozostało to walczyć do ostatniej minuty. Byli coraz bliżej i bliżej, mogliśmy już dostrzeć błoniaste skrzydłe i szpony.

- OGNIA! - krzyknął Viktor i huk setek wyrzutni rozerwał moskiewskie powietrze. Rakiety rysowały linie dymu i zrobiło się szaro, pociski trawiały Żniwiarzy strącając ich z nieba, uderzali o ziemie ogłuszeni, Andriej miała racje, faktycznie wybuchy zaburzają prace źródeł. Ci co spadli chcieli przedrzeć się przez naszą linie frontu pędząc na nas między budynkami tym samym przyjmując serie z karabinów maszynowych. Bojownicy zaczęli rzucać granaty, Jess i ja też rzucaliśmy, niektórzy odpalali granatniki. Widać było, że to faktycznie działa, przez chwile nawet zacząłem mieć jakąś nadzieję, że coś z tego będzie, ale szybko zostały one rozwiane. Jess szturchnęła mnie w bok i wskazała palcem niebo, zamierając z otwartymi ustami. Byłem pewien, że to smok. Wielki jak wieżowiec, z ogromnymi skrzydłami i długim na kilkadziesiąt metrów ogonem, zawył tak głośno, że każdy przez chwilę każdy przestał walczyć, nawet Żniwiarze, którzy uspokoili się i przestali zwracać na nas uwage kierująć wzrok na potężną bestie, a gdy jeden po drugim zaczęli chylić łby wtedy zrozumiałem o co chodzi. Smok był tylko wierzchowcem i to nie jego powinniśmy się bać. Jego Pan, istota która 21 lat temu pozbawiła mnie ręki znowu tu jest, lecz tym razem zabierze mi coś więcej niż kończynę, zabierze mi życie, nam wszystkim. Bestia wylądowało na jedynym z wyższych budynków, a czarna postać zaczęła lewitować jak wtedy, co raz niżej i niżej, aż osiadł na ziemi i wyciągnał swoją klingę, z które wyrosło czarne ostrze. Wydał z siebie przerażający okrzyk i jego wierzchowiec wystrzelił w powietrze, a sługusy zaczęły biec w naszą strone, wyciągając pazury wprost do naszych gardeł.
- Odwrót - Viktor zaczął krzyczeć chociaż było to bezcelowe, bo każdy zrobił to samoistnie. Rząd samochodów zaczął wyjeżdzać z placu przy stacji, ludzie rzucali za siebie granaty, puszczali serie z CKMów, latały pociski. Ja wpadłem na dziwny pomysł, ryzykowny, ale i tak czy inaczej miałem zginąć.
- Jess! JESS! Odbezpiecz granat - krzyknąłem wskakując na pake naszego auta chwytając za inkubator.
- Co Ty chcesz... O matko, Alex, nie wiesz jak to się skończy!
- Zostało nam coś innego? - spojrzałem jej w oczy i zauważyłem jak chwyta za granat z pasa wyciągając zawleczkę, a ja w tym czasie chwyciłem pojemnik między nogi i zdrową ręką zdjąłem górną pokrywe. Poczułem jak wysysana jest ze mnie każda nadzieja, już nawet plan ze zrobieniem bomby ze źródła zaczął tracić sens, lecz Jessie chwyciła za pokrywę, wrzuciła do środka granat, zamknęła pojemnik i z całej siły cisnęła go w tłum Żniwiarzy.
- W nogi! - krzyknęła wskakując za kierownice, a ja wcisnąłem się na siedzenie pasażera po czym ruszyła z piskiem. Pogoniliśmy za sznurem aut, a ja wyjrzałem przez okno, ciekawy czy mój plan zadziała. Źródło zadziałało na Żniwiarzy jak przynęta zbierając ich wszystkich wokół, jedynie ich Pan wydał z siebie dziwny okrzyk, a ja byłem pewien, że jest on świadomy tego co zgotowaliśmy jego pupilom. Eksplozja nie była tym na co byłem przygotowany. Kula ognia po chwili zamieniła się w wielką czarną sferę którą zaczęła wysysać wszystkie źródła ze Żniwiarzy skutecznie ich unicestwiając.
- Jess, to działa, TO DZIAŁA! - zacząłem się drzeć, patrząc na kolejno wysysane źródła i upadające bestie. Kula była coraz większa i większa, aż pochłonęła wszystkie źródła i na polu bitwy został tylko generał bez armii. - Zatrzymaj się Jess.
Nasz samochód jak i wszystkie inne zatrzymały się, ludzie zaczęli wychodzić i przyglądąć się temu co się stało.
- Osłaniaj mnie mała. - rzuciłem za plecy, wziąwszy w kieszenie trzy granaty i ruszyłem w strone czarnego księcia.
- Nie bądź głupi Alex, nie masz szans - Jessie zaczęła panikować.
- Po prostu przygotuj pocisk i strzel na mój sygnał.
Zacząłem iśc powoli do przodu, przekopując się przez martwych Żniwiarzy, krok po kroku to mojego nemezis, któremu chciałem odebrać to co mi zabrał. Podniosłem do góry kikut i krzyknąłem:
- Pamiętasz?! Pamiętasz co zrobiłem w tamtym lesie sukinsynu!?
Ten za to stał w miejscu, wiedział że jestem dla niego nikim i nie warto na mnie poświęcać uwagi. Jego ciemna poświata i czarne oczy juz nie działały na mnie tak jak wtedy gdy go ujrzałem po raz pierwszy, lecz skłamałbym gdybym powiedział, że nie odczuwałem jego prezenecji. Mój plan zaczął się wydawać głupi i śmieszny, chciałem podejść i upaść u jego stóp i błagać by zakończył bezboleśnie moje nędzne życie jednym cięciem swojego czarnego miecza. Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem pierwszy granat, wyciągając zębami zawleczkę i rzucając w jego strone:
- No spróbuj tego! - krzyknąłem, ale ten tylko machnął ręką i granat odleciał kilkanaście metrów dalej wpadając do jakiegoś małego sklepiku, kompletnie dewastując jego i tak już zdewastowane wnętrze. - Hmm, no nieźle, ciekawe co powiesz na to - po czym zrobiłem to samo z drugim granatem, lecz tego złapał i momentalnie odrzucił w moją stronę czego zupełnie się nie spodziewiałem. Odskoczyłem na bok, chowając się za jakimś wrakiem. Wybuch odepchnał samochód razem ze mną, mało brakowało by mnie rozgniótł, ale miałem szczęście. Ostatkiem sił wstałem i wyjąłem trzeci granat, wiedziałem że był na to przygotowany, ale czy napewno? Złapałem w zęby zawleczke, szarpnąłem i cisnąłem prosto w niego.
- TERAZ JESS! - ryknąłem z całych sił i gdy granat dolatywał juz do niego, a on ruchem ręki chciał go od siebie oddalić, powietrze przeciął pocisk z wyrzutni Jess który trafił go prosto w klatkę piersiową odrzucając go kilkanaście metrów i tym samym wbijając w ściane budynku tuż za nim. Kątem oka zauważyłem jak miecz, który trzymał w ręku schował ostrze i odleciał kilka metrów ode mnie, miałem go przed oczami i wiedziałem, że mogę go unicestwić jego własną bronią. Zdaję się, że on też to wiedziałem, bo skierował wzrok w moją stronę i zaczął biec; nie mógł już lewitować, wybuch go osłabił, to była jedyna okazja bym zakończyć to co tu zaczęliśmy tego ranku na stacji Dubrovka. Rzuciłem się w stronę miecza, chwyciłem go zdrową ręką i poczułem gniew jakiego nigdy w życiu nie czułem, byłem wściekły na niego co zrobił z moimi rodzicami, jakie zgotował piekło na Ziemi, i że czuł sie zupełnie bez winy. Był dla mnie teraz nikim, klinga zaczęła rozprzestrzeniać czarną aurę, ostrze się wysunęło i wbiłem mu miecz prosto w jego opancerzony łeb z niezwykłą łatwością. Czarna postać zaczęła wyć i z jej wnętrza zaczęły wydobywać się czarne promienie, wyrwałem miecz z jego głowy i odsunąłem się o krok, ten upadł na kolana i ryczał nieznane mi słowa, niezwykle głośno, nie mogłem usłyszeć własnych myśli. Krzyk był coraz głośniejszy, aż w końcu ucichł na sekunde, a zbroja eksplodowała odrzucając mnie w tył wprost na szybe jednego z wraków.

- Alex, Alex! Wstawaj - poczułem, że dostaje w twarz.
- Jess, mogłas dać mi po prostu buziaka - zaśmiałem się widząc jej piegowatą twarz. Najwidoczniej tabletki dalej działały. - Co z tamtym?
- Nie ma go, zniknął. Żniwiarzy też nie ma. Wszyscy tu są i wiedzą, że to twoja zasługa.
Wstałem na nogi, klinga w mojej dłoni była już tylko kawałkiem metalu, zatraciła swoją moc wraz ze śmiercią jej pana.
- HA HA, towarzyszu - usłyszałem znajomy miły głos - Nie doceniłem cie. Nie sądziłem, że ktoś bez...
- Bez jednej ręki może dać rade temu czemuś? - dokończyłem za niego - Można powiedzieć, że ten su***syn był mi coś winien.
- Gratuluje ci jeszcze raz - rzucił Viktor. - My tymczasem wracamy do Andrieja, musimy omówić pewnie sprawy. Tymczasem.
Viktor i jego armia zabrali się do swoich aut, a ja i Jess staliśmy patrząc na plac bitwy.
- I co teraz Alex? Już po wszystkim? - Jess patrzyła mi prosto w oczy, a ja wiedziałem, że teraz od mnie oczekuje, że postawie świat na nogi.
- Wiesz Jessie, moja droga - powiedziałem do niej po czym spojrzałem w chmury, zza których dało się słychać potężny ryk - Myślę, że zanim wszystko wróci do normalności, musimy załatwić jeszcze jedną sprawe. Ale najpierw chyba bym się zdrzemnął. Jakieś trefne te pigułki, miałem nie spać 3 dni, a zbiera mi się na sen. Jakbyś mogła, podrzuć mnie do swojego koleżki w cerkwi. Chciałbym mu podziękować.
- Jasne, Alex. Wsiadaj.
Usiadłem na siedzeniu pasażera i rozłożyłem siedzenie by się położyć. Spojrzałem jeszcze raz na Jess:
- Bez ciebie by mi się nie udało. Dobranoc mała.
- Miłych snów Alex. - odpowiedziała mi po czym uruchomiła silnik i odjechaliśmy z pola bitwy.

O to moje opowiadanie pod tytułem "Wojownik kontra smok"

Jeden dzień z życia wojownika.

Przeciągając się rano zastanawiałem się czy w mieście do którego zmierzam znajdzie się dla mnie jakieś zadanie, zabić wilki szwendające się po tutejszych lasach i zagrażające drwalom, czy zlecenie na jakąś większą zwierzynę.

Zebrałem swój miecz jednoręczny, tarczę i ruszyłem w drogę, brakowało mi trochę mojego konia którego straciłem w starciu z bandytami.

-Cholerni tchórze, zaatakowali mnie z ukrycia.

Zacząłem gadać do siebie pełen złości spowodowanej utratą konia poprzez strzałę. Był dobrym kompanem, nieraz ratował mnie z opresji raz od bandytów raz od męża kobiety u której akurat nocowałem. Jego ostatnie chwilę nie były inne,kiedy zrzucili mnie z konia koń zaszarżował jednocześnie zasłaniając mnie przed strzałą skierowaną w moją głowę.

Resztę drogi przebyłem z dosyć smutnym charakterem.

Kiedy dotarłem przed bramę zawołałem.

-Strażnik, Strażnik wpuść mnie!

-Czego ?

Usłyszałem nie czekając zbyt długo.

-Głuchy jesteś ? Wpuść mnie!

-Pozwolenie na handel ma?!

-Nie, na handel nie ma ale na zabijanie potworów już ma!

-Cza było od razu gadać a nie głowę zawraca!

-To jak wpuścicie mnie czy nie?!

-Bramę otwieram czekaj cie tam że chwilę!

Byłem teraz trochę poirytowany, za każdym razem zawracam komuś głowę, jak chcą to mogą sami sobie iść na wilkołaki wywerny czy smoki jak mają taki problem że im zawracam głowę. Problem tylko w tym że ja nie miałbym co jeść.

-Ciekaw jestem ino panie czy znajdziesz u nas jaką robotę.

-Żaden potwór nie kręci się w okolicy ?

-A kręcą się kręcą ale przyjazne dosyć. A jeszcze jedno licencje pokaże.

Wyjąłem swoją licencję z plecaka lekko się ociągając, gdyby tylko ten strażnik mógł czytać to może miało by to jakiś sens.

-Trzymaj. Wiesz chociaż do kiedy to jest ?

- Jak to do kiedy ? Ze 6 lat co najwyżej.

-Co najwyżej ?

-No znaczy się do końca życia nie ?

Po powiedzeniu tego zaczął się głośno śmiać, ale niestety miał rację licencja na wojownika była do końca życia a ci którzy przeżyli do starości są teraz nauczycielami w szkole wojowników.

-Dobra patrz na to i oddawać.

-Już trzymaj, wie gdzie się udać ?

-Wie a teraz tam idę.

Strażnicy znali tam jakieś słowa z języka szlacheckiego którym się posługiwałem, jest to jednym z zajęć w szkole wojowników ponieważ zawsze możemy dostać wezwanie na dwór.

Udałem się do wójta po informację czy nie ma dla mnie jakieś roboty.

Po chwili rozmowy dowiedziałem się że w tutejszej okolicy kręci się Smok.

-Ech jeżeli mam go załatwić będę musiał poczekać na jakąś grupę.

-To żeście panie idealnie trafili, w karczmie czaka na was z 4 osoby bo smok terroryzuje tu tereny od 4 dni.

-Mam nadzieję że ci wojownicy coś pomogli w odstraszaniu go.

-A jakże, inaczej nie dostali by darmowego jadła i noclegu.

-Idę się z nimi spotkać i dogadamy się w sprawie smoka.

-Żegnajcie

-Żegnajcie.

Kiedy wyszedłem z chałupy wójta skierowałem się do karczmy by jak najszybciej to załatwić.

I Kiedy otworzyłem drzwi karczmy zobaczyłem Maga zabójce oraz drugiego wojownika.

Podszedłem do ich stolika. I rozpocząłem rozmowę z wojownikiem, pozostała dójka nie przerwała swojej rozmowy która była głośna i przybierała na siłę.

-Jak się domyślam to wy zbieracie grupę na tutejszego smoka.

-Zależy a czego chcesz.

-Jak widzę jest was tylko trójka, nie szukacie kogoś do pomocy ?

-Zależy to od tego ile chcesz z nagrody.

-Jestem uczciwy i proponuję by każdy wziął ¼ nagrody.

-W tym właśnie problem, ja mam tą samo zdanie ale ta dwójka twierdzi że jednemu należy się więcej niż innym bo ich profesja jest droższa. Więc jeżeli uda ci się ich uspokoić to cię biorę do drużyny nawet jeżeli oni będą przeciwni.

W tej właśnie chwili mag i zabójca zakończyli rozmowę.

-Słyszałem o czym mówiłeś i nie zgodzę się na to by jeszcze jedna osoba dołączyła do tej wyprawy już wystarczająco stracę jeżeli podzielimy się na 1/3 ponieważ runy do zwiększenia mojej siły zaklęcia są drogie.

W tej samej chwili co skończył zdanie chwyciłem go za kaptur i przyciągnąłem go od siebie trzymając pięść blisko jego twarzy.

-Jeżeli nie podoba ci się uczciwa stawka rozdzielona po równo to proszę bardzo możesz iść sam. Narażamy swoje życie w profesji strażników ludzi za pieniądze a ty jeszcze kłócisz się o to kto ile z tego weźmie. My jesteśmy w stanie zrobić to w 3 a ty nic nie dostaniesz, do tej pory mogłeś się jeszcze targować ale teraz nie maż szansy tego robić. Albo idziesz albo nie twój wybór.

Odwróciłem się do skrytobójcy,

-Ciebie też się to tyczy.

Obydwoje się nie odezwali ani słowem, po chwili usłyszałem maga

-Dobra możemy iść na tego smoka ale musimy to zrobić szybko straciłem dużo run.

Tej samej nocy ustaliliśmy strategię jak zabić smoka przenocowaliśmy w karczmie.

Następnego dnia czekaliśmy na łące.

Mag wstał i zaczął przygotowywać runiczne zaklęcie krzycząc.

-Już leci!

Wstaliśmy wszyscy czekając aż zleci wystarczająco blisko ziemi by porwać owieczkę czekającą na skraju łąki.

Sztuczka stara jak świat ale nadal skuteczna, wypchana owca nigdy nie zawiodła przeciwko dzikiemu smokowi.

Po chwili od kiedy mag krzyknął smok przyleciał na polanę, piękny zielony okaz, aż szkoda go było zabijać.

-Chwycił owcę,

-Czekaj młody musimy poczekać aż ją połknie,

Nie lubiłem kiedy mówiono na mnie młody, skończyłem po prostu szkołę szybciej od innych.

Zobaczyłem jak smok połknął owcę w całości.

-Lecimy staruszki puki nie odleciał.

W wyniku substancji przeciw smoczej zawartej w w wypchanej owcy spowodowała że smok zaczął kaszleć i jednocześnie powoli spadać na dół.

Wybiegliśmy z skrytobójcą i wojownikiem z lasu czekając aż smok zleci całkowicie na ziemie, wtedy mag użyje pułapki magicznej która zablokuje możliwość ruchu smoka.

Podeszliśmy tak szybko jak tylko się dało, skrytobójca użył łuku oślepiając naszego przeciwnika na jedno oko.

-Teraz poderżnąć mu gardło!

Ruszyliśmy z naszą bronią, nie udało się. Smok zdążył podnieść szyję na czas. Jednak znów zaczął kaszleć, zobaczyłem w tym moją szansę, uszyłem do ataku pełen furii nagle poczułem silne uderzenie które zbiło mnie na bok, to był 2 wojownik naszej grupy. Po tym zobaczyłem go z jego wielką tarczą, udało mu się zablokować krótki ogień smoka, gdyby nie to że smok przerwał swój ogień powrotem duszenia się tarcza doszczętnie by się spaliła a jego czekała by śmierć. W następnej chwili zobaczyłem jak skrytobójca przebił się poprzez wyrwę pomiędzy łuskami i udało mu się rozerwać gardło smoka, teraz nie było możliwość by buchnął ogniem oraz zaatakować swoją szczęką która teraz była zdrętwiała.

Ruszyłem na jego serce będąc bardziej ostrożnym. Wbiłem swój miecz prosto w jego klatkę piersiową. Mag w tym czasie zaatakował swoim soplem lodu przebijając smokowi czaszkę.

To zakończyło jego cierpienie.

Teraz gdy to wszystko minęło zorientowałem się że smok nie był tak wielki na jakiego wyglądał, był co najwyżej 2 razy większy od człowieka.

-To by było na tyle, mieliśmy szczęście że nie musieliśmy gonić zanim aż do gniazda,

-Przynajmniej to oznacza że nie ma potomstwa więc nie będziemy musieli martwić się o małe.

-Młody co ty się tak martwisz o te smoki.

-Martwię się o wszystkie potwory które nie polują tylko na ludzi.

Odebraliśmy nagrodę od wójta 250 złota na głowę za 100 kupiłem sobie kolejnego konia a resztę postanowiłem wydać na późniejsze wydatki.

Będąc paręnaście godzin od miasta przypomniałem sobie że nie zdążyłem zapytać ich o imiona anie się nie przedstawiłem. No cóż kiedy się ponownie się spotkamy przedstawię się należycie tak jak powinienem, ale wątpię by zapamiętali Bolina, pogromcę ludzkich potworów.

Wstałem rano jak zwykle o koło szóstej trzydzieści, był piękny słoneczny poranek. Wyszedłem na targ kupić coś do jedzenia, ludzie jak zwykle patrzyli się na mnie jak na bóstwo, a przecież to tylko moja praca ( nie, nie bycie bóstwem. Bycie strażnikiem).

Wszyscy myśleli, że co dzień walczę ze smokami i podobnymi kreaturami. Tymczasem ja mogłem poszczycić się zabiciem co najwyżej kilku ghuli. W szkole uczyli nas co prawda o zwierzętach trochę większych, ale ja prymusem, delikatnie mówiąc, nie byłem. Lecz tego dnia w pobliskiej karczmie podszedł do mnie pewien pewien starzec.

-Jesteś tu strażnikiem?

-Owszem

-Jedynym?

-To niewielka wioska nie potrzeba nam więcej

-Nawet nie wiesz jak bardzo się mylisz

-Jak to?

-Wytłumaczę Ci innym razem, tym czasem ten pan nie chce zapłacić za piwo

Odwróciłem się we wskazane miejsce i rzeczywiście zobaczyłem Pijanego Piotrka (żadna nowość), kiedy jednak odwróciłem się z powrotem starca już nie było. Wróciłem więc pełen niepokoju do strażnicy, która w rzeczywistości była małą wieżyczką przez której drzwi ledwo się przeciskałem. poszedłem do kuchni, kiedy jednak przeszedłem obok lustra zobaczyłem w nim starca.

-Jak się tu dostałeś?

-Nawet nie wiesz jakie stwory dostaną się tu po mnie

-O czym ty mówisz?

-to zbyt skomplikowane by twój prostolinijny umysł zdołał to pojąć

-Uznam to za komplement

-Nie obchodzi mnie za co to uznasz, chcę Ci tylko powiedzieć że to miasteczko z sielankowej osady zmieni się w piekło

-Jak to?

-Dziś w nocy pojawi się tu wielki wąż który będzie próbował otworzyć portal do Pustki, i jest tylko jeden sposób by go zabić

-Jaki?

-Moją bombą

-Bombą? Nie przesadzasz? Do zmroku może być tu każdy strażnik ze stolicy i okolicznych wiosek

-Nie, wasze metalowe pałki, które nazywacie mieczami na nic się zdadzą, gdyż wąż skóre ma tak pancerną, że nawet najlepsze ostrza z Krasnoludzkich Szczytów

-Jak więc działa ta bomba?

- W kontakcie ze śliną węża wybucha

-Więc oderwie mu głowę?!

-Mniej więcej

-Ale jak włożymy mu ją do pyska?

-Zaufaj mi mam plan będę tu jutro o dziesiątej wieczorem bądź gotów

Po tych słowach po prostu rozpłyną się we mgle. Stawił się tak jak obiecywał więc staneliśmy na czatach przy bramie za miastem, nic nie działo się aż do północy...

Usłyszeliśmy jakiś hałas zza rogu bałem się strasznie trząsłem się cały i oblałem się zimnym potem, lecz gdy 'bestia' ukazała się nam z zażenowaniem stwierdziłem że to tylko Pijany Piotrek.

-Co ty tu robisz?- spytałem

-Pyntianie bzmi so ty tu robiz

-Kazałem wszystkim schować się w mieście głupcze

-Ja jestem glupcem? A tfoja stara jezt dak gróba ze wokul ńiej kreńci śie flaszka wódki!!!

Powiedziawszy to roześmiał się głośno, nie trwało to jednak długo, gdyż z lasu wyłonił się ogromny wąż. Zobaczywszy to Piotrek uciekł na drzewo, w tym samym momencie rozpętała się burza z piorunami. Wąż pęzł w kierunku wioski tak jak na to liczyliśmy, zahaczył o linę, która zwolniła dźwignię na pobliskim klifie, która sprawiła że na dół stoczył się ogromny głaz. Głaz spadł na ogon węża, który zawył z bólu szeroko otwierając paszczę, widząc to starzec wspomagając się magiczną mocą rzucił w tym kierunku swoją bombę. W tym samym momencie na nieszczęście piorun uderzył w metalową butelkę Piotrka, za sprawą czego drzewo, na którym siedział runęło na ziemie, koroną strącając bombę. Tym samym sposobem straciliśmy przyjaciela (?) i szanse na pokonanie węża.

-Co teraz zrobimy?- spytałem

-Wąż musi połknąć bombę ale nie zrobi tego dobrowolnie

Słysząc to pod wpływem chwili pobiegłem do drzewa podniosłem bombę i zagrodziłem wężowi drogę widząc mnie jako małego robaka po prostu połknął mnie i bombę. W kontakcie z jego śliną tak jak mówił starzec, bomba wybuchła. Z węża został tylko ogon mieszkańcy wioski zrobili z niego pomnik na moją cześć, ale ja nadal nie czuje się bohaterem.

Jeśli zginąłeś to skąd piszesz? Nie wiem gdzie jest to dokładnie, wiem tylko że siedzę przy stole razem z Piotrkiem i pijemy jakiś trunek, nie wiem co to jest, ale jest mocne. Co do świata żywych to jedyne co pamiętam. Ostatni dzień wojownika.

(P.S. Wiem że nazywając ten drugi wymiar "pustką", ale czego nie robi się dla klucza :) )

Witam:) Postanowiłem iść na jakość nie ilość imiona, nazwy itd są ZUPEŁNIE PRZYPADKOWE :) miłego czytania...

"HISTORIA WOJOWNIKA GOGITA"

"Podnieś bracie ciężki łeb na ławie ze mną siądź, posłuchaj a opowiem ci dziwną historię mą...
Rankiem w mieście rozległ się ten ryk. Wielki cień nad miastem tym pojawił się i znikł.
Panika ludzi, dzieci płacz i słodkich dziewic krzyk. Wszyscy wiedzieli, że był to smok a miną od tej tragedii już rok..."
Były to słowa barda, który śpiewał historię, która miała miejsce blisko rok temu w oddalonym o dwa dni jazdy od stolicy mieście.
Wszyscy byli pełni niepokoju, gdyż sama stolica Xarulon księstwa Fangottoni może być zagrożona atakiem bestii, które ostatnio znowu miały miejsce.
W samym państwie sytuacja również jest napięta...stary król zmarł a władzę objął Lord Gurumel von Baned który miał głęboko w żydzi przestrogi bardów.
Był pochłonięty swoją ambicją stworzenia "Next genowego państwa" i wszystkie fundusze królestwa przeznaczał właśnie na ten cel, a nie na rozbudowę wojska czy poszukiwania samej bestii...
Jakby tego było mało nie zależało mu na najuboższych poddanych którzy chcieli tylko wieść spokojne życie, a nie tworzyć nową technologię. Rozmawiał on tylko ze szlachtą, która go dofinansowywała tworząc tym jeszcze
większą przepaść społeczną i nową zasadę o kryptonimie "p2w".
Ostatnią nadzieją Państwa były cztery klany, które sprawowały drugorzędną władzę w państwie zaraz po królu i były odpowiedzialne za obronę swych wysp, które leżały na każdym z czterech kierunków świata Fangottoni.
Jednym z liderów klanów był wojownik Gogit. Nadzwyczaj inteligentny, przystojny i skromny młodzieniec. Który wraz ze swym klanem Crown in Darkness sprawowali władzę na północnej wyspie. Znani byli z lubowania się w
walkach z innymi przeciwnikami oraz ze swojego wielkiego wielorybiego mounta, którym podróżowali przez morza i góry na wyprawy. Gogit mimo iż trzy pozostałe klany szukały smoczej bestii, która zagrażała stolicy podjoł decyzje o poszukiwaniu
nie samego smoka który już nie jednego śmiałka zamienił w popiół i smołę a alchemika Valantora który według mitów żył już 200 lat a wyglądał nadal młodo. Valantor zyskał też przydomek Occultista z racji swych zabaw zarówno czarną jak i jasną magią.
Po kilku godzinach wyczerpujących poszukiwać w zamglonym lesie udało się odszukać chatkę z piernika którą otaczała dziwna magia. Tylko Gogit jako lider poszedł rozmawiać z Occultistą. Drzwi były lekko uchylone i zanim Gogit zrobił krok naprzód usłyszał:
-"WEJŚĆ, jeśli masz pieniądze!"
Valantor był też znany ze strasznej chytrości i słabości do interesów...
-Valantorze...powiedz mi czy masz może na sprzedaż mikstórę która złagodzi nasze rany w walce ze smokiem który zagraża Xamerunowi ?
-Tak... ale będzie to dużo kosztować (i wyszeptał mu na ucho cenę).
Gogit zbladł, ale spytał zirywowany...
_ ILE!? ZA ZWYKŁE POTIONY NA FIRE RESISTENCE!?
-A kto powiedział że to potiony na fire resistens...tak jak wiesz pracuje obecnie dla Lorda Gurumela z racji iż prowadzi on handel międzynarodowy opatentował mój eliksir na NIEŚMIERTELNOŚĆ!
Gogit spoglądając na fiolkę przeczytał..."god potion 3min"
- Zaczynam rozumieć tę zasadę p2w.
Powiedział pod nosem. Wpychając Valantorowi pokaźnych rozmiarów sakiewkę złota w dłoń i sięgając po fiolki.
W końcu moje wyroby trafiają do REVELATION SHOPu nasz Lord go tak nazwał...
Tego samego dnia Gogit wraz z resztą Crown in Darkness odszukali smoka który przed śmiercią dał radę wysapać tylko "gg wp"... Na co Gogit nachylając się nad bestią wyszeptał zamykając mu ślepia
"EASY"...

ps. Jeśli ktoś szuka klanu na ten tytuł i ma ukończone 18 lat zapraszamy ;)

> crownindarkness.com <

-Nie zdążę - pomyślała Jaami.

Biegła ile sił w nogach. Lubiła biegać. Lubiła czuć wiatr we włosach, lubiła tą wolność jaką dawała szybkość.

Lecz teraz nie biegała dla przyjemności. Musi zdążyć nim w osadzie zamknął bramę, inaczej czeka ją noc poza osadą pod gołym niebem. Gdy wyskoczyła z lasu na trakt prowadzący do osady, brama wisiała już w połowie. Przyśpieszyła przebierała nogami najszybciej jak umiała, krótki świszczący oddech wskazywał na intensywność i długość biegu. Łuk przewieszony przez prawe ramię obijał się o udo.

Powoli ale stanowczo brama opadała w dół. Ostatnie kilka metrów pokonała ślizgiem, dzięki temu prześlizgnęła się pod brama i udało jej się dostać do osady przed zamknięciem.

-uhuhu udało mi się – wykrzyknęła Jaami.

Otrzepała się z kurzu, wstała i zaczęła iść w kierunku swojego domu.

-W ostatniej chwili Jaami!! - krzyknął strażnik.

Odwróciła się i ujrzała Ksawiera.

-Cześć Ksawier - krzyknęła

-Cześć Jaami.

-Postaram się wracać wcześniej. Spokojnej nocy.

-Tobie również-odpowiedział strażnik.

Odwróciła się i skierowała w stronę domu. Mieszkała w jedno pokojowym domu przyklejonym to większej posiadłości. Po wejściu do domu zdjęła płaszcz, buty i udała się do właściwej części domu. Pod ścianą stał niewielki stół na którym leżały przybory do pielęgnacji jej broni. Używała średniej wielkości łuku zrobionego z lekkiego i giętkiego drzewa. Położyła łuk na stój, zdjęła cięciwę i zajęła się najpierw cięciwą. W tym celu wzięła trochę wosku i natarła cięciwę a następnie wzięła kawałek skóry i zaczęła pocierać cięciwę. Gdy poczuła ciepło odłożyła ją na stół. Teraz zajęła się łukiem. Nalała odrobinę olejku lnianego i dokładnie wtarła w łuk.

Po tych czynnościach postanowiła udać się na karczmy aby zjeść kolacje i posłuchać o czym chłopki gadają.

W osadzie byłą jedna karczma, nazywała się „Pod Śpiącym Lwem”. Weszła zakupiła placek ziemniaczany, dzbanek wina i udała się w swoje ulubione miejsce przy kominku. Usiadła i zaczeła jeść. Po chwili dobiegły ją odgłosy rozmowy chłopów siedzących obok.

-Słyszeliście ktoś widział niedaleko Bengali!-powiedział ten w szramą na czole

-Kogo widzieli?

-Co widzieli?

Jaami usłyszała Bengali, od razu przestała jeść i uważniej przysłuchiwała się rozmowie.

-No Bengali te czerwone pomioty.

-Człowieku o czym ty mówisz, oni już od dawna nie istnieją. Od czasu kiedy nasz miłościwy król przegonił te kreatury z naszego królestwa.

-Mówię wam naprawdę je widzieli!
-Przestań gadać głupoty bo ktoś Ci jeszcze w to uwierzy.

Na tym rozmowa się skończyła. Jaami dojadła place wypiła wino i udała się do domu.

Wracała zamyślona. Bengalowie czerwono skórze potwory z długimi kłami zamiast zębów. Słyszała o nich i bała się ich gdyż były to potwory które rozumiały tylko jedno – siłę. Gdy wracała nie zauważyła i wpadła na starszą kobietę.

-Uprzejmie przepraszam Babciu, zamyśliłam się.

-Nic się nie stało dziecko, spokojnej nocy.

Jaami doszła do domu, udałą się do łóżka i zasnęła.

BUM! BUM! BUM! BUM! BUM! BUM!

Jak przez mgłę słyszała te dźwięki.

BUM! BUM! BUM! BUM! BUM! BUM!

Wyrwała się ze snu, wyskoczyła z łóżka i bez butów wyszła przed dom. To co zobaczyła zamroziło jej krew. Wszyscy biegali z miejsca na miejsce, hałas, harmider. Ludzie krzyczeli i przewracali się. Ubrała buty i wybiegła na plac. Udałą się w stronę bramy. Tylu strażników nigdy nie widziała było ich około 50ciu.

-Ksawier! Ksawier! Co się dzieję?!!

-Jaami uciekaj do swojego domu.

-Powiedz mi co się dzieje.

-Atakują nas. Dobijają się do bramy.

-Ale kto?

-Bengalowie

Jaami zbladła. Ten wieśniak miał rację. Te stwory tu są i nas akatują. Szybkim krokiem wróciła do domu. Chwyciła łuk naciągnęła cięciwę i wróciła pod bramę. Chciała wejść na otaczający osadę drewniany mur żeby mieć lepszą widoczność i więcej miejsca. Ale ktoś ja chwycił.

-Co Ty tu robisz?

-Chcę pomóc. Umiem strzelać z łuku przydam się.

-Wracaj do domu dziewczynko to nie miejsce dla Ciebie.

-Przydam się, dobrze celuje.

-Wynocha ale już, my się nimi zajmiemy.

Była wściekła. Ale musiała odejść bo strażnik odciągnął ją na plac a sam wrócił do bramy. Wiedziała że jeżeli przedostaną się przez bramę to całą wioska zginie. Zaczęła szukać wysokiego budynku skąd miała by dobry widok i dużo miejsca żeby strzelać. Dzwonnica była najwyższa i w jej kierunku się udała. Czyjaś silna dłoń zaciągnęła ją w zakamarek między domami.

-Puść mnie!

-Spokojnie moje dziecko, coś Ci tylko dam i już uciekam.

-Babka co Pani tu robi?

-Widziałam jak chciałaś pomóc i muszę Ci coś dać.

-Nie mam czasu oni zaraz się przebiją i wszystkich zabiją.

-Chyba nie chcesz strzelać z tego kawałka drzewa?

-To bardzo dobry łuk Babko!

-Oczywiście do polowania na zwierzynę a nie do walki. Weź ten łuk moje dziecko.

Babka wyjęła za pleców ładnie zdobioną skrzynię i uniosła wieko. To co zobaczyła Jaami wprawiło ją w osłupienie. Średniej wielkości biały łuk pięknie zdobiony złotymi ornamentami. Z góry zakończony zielonymi piórami a z dołu złotymi.

-Babko nie mogę tego przyjąć ten łuk kosztuje fortunę!

-On sam Cie wybrał.

-Słucham?

-Opiekuję się tym łukiem od wielu lat. Od czasu gdy wpadłaś na mnie dzisiaj w nocy On mówi tylko o Tobie i tylko Ciebie chce poznać.

-Jak to mówi? Przecież to łuk!

-Każda broń posiada dusze jeżeli jest starannie pielęgnowana. Weź go w dłoń.

Gdy Jaami dotknęła go poczuła bijącą od niego dumę. Ten łuk był dumny z niej. Nikt nigdy nie był z niej dumny.

-Czujesz to dziecko?

-On jest dumny ze mnie.

-Idź dziecko i pokaż mu na co Cie stać.

-Dziękuje Babko to piękny prezent.

Jaami przerzuciła łuk przez plecy i z kilkoma pełnymi kołczanami strzał szybkim susem udała się w stronę dzwonnicy. Po schodach weszła na samą górę aby potem po poręczy udała się na dach. Ostrożnie zdjęła łuk z pleców, nałożyła kołczan i rozejrzała się przed osadę. To co zobaczyła zmroziło ją. Około stu Bengali nacierało na osadę. Byli uzbrojeni w krzywe miecze i drewniane tarczę. Taranem próbowali rozbić bramę, a kilku próbowało dostać się do osady przez drabinę. Jaami wzięła ich sobie na cel. Nałożyła strzałę i lekko naciągnęła cięciwę. Po czym wypuszczając powietrze wypuściła strzałę. Pomknęła szybko i prost przed siebie trafiając Bengala prosto w głowę. Przewalił się przez mur i runął po drugiej stronie. Jaami poczuła moc i wylewającą się z łuku dumę. Przed murem widziała kilka set Bengali wzięła ich sobie za cel. Oceniając siłę wiatru, i odległość zaczęła posyłać strzały które bez błędnie trafiały w Bengali. Gdy wpadła w odpowiedni rytm posyłała strzały z zabójczą perfekcją.

Prawą ręką sięgała za plecy do kołczanu, wyciągała strzałę, nakładała na łuk jednocześnie naciągając cięciwę. Chwilę na wyrównanie oddechu namierzenie ofiary i wraz z wypuszczeniem powietrza zwalniała strzałę a ta szybowała prosto przed siebie i trafiała w ofiarę. Nie miało znaczenie czy ofiara się ruszała czy stała w miejscu. Nie chybiła ani razu. Wybiła około 100 Bengali. Gdy przymierzała się do kolejnego w dole przy bramie usłyszała krzyk. Gdy skierowała wzrok w tamtą stronę ujrzała coś dziwnego. Około 10ciu Bengali stało na murze. Otoczyli się tarczami na około a żołnierze nie mogli się przebić. Gdy chciała zacząć do nich strzelać jakiś obcy głos odezwał się w jej głowie.

-”Użyj kilku strzał jednocześnie”

Gdy odwróciła głowę nikogo obok jej nie było. Przymierzyła już się przygotowywała do wystrzelenia gdy znowu usłyszała.

-”Użyj kilku strzał jednocześnie”

Głos pochodził z łuku. Przypomniała sobie jak Babka mówiła że każda broń ma duszę. Będzie musiała ją o to zapytać. Wzięła 10 strzał i jednocześnie założyła na łuk. Trzymała wszystkie za piórka. Była pewna że to się nie uda a strzały nie dolecą dalej niż za dach Dzwonnicy. Naciągnęła cięciwę mocniej niż zwykle wycelowała w Bengali i wypuściła.

Wszystkie 10 równo pomknęły przed siebie i z góry uderzyły w Bengali. Osłaniali się na około siebie zignorowali swoje głowy za co zapłacili karę. Wszystkie 10 trafiły w cel zabijając 8 Bengali pozostała dwójkę dobili strażnicy. Jaami wróciła do strzelania przed bramę ale tam zostały tylko niedobitki.

Bengalowie uciekali w popłochu. Jaami sama wybiła połowę ich grupy. Czuła ogromną satysfakcje z tego że pomogła osadzie. Z trzęsącymi się nogami zeszła z dzwonnicy i ledwo szurając nogami powlokła się do swojego domu.

Upadła na łóżko i natychmiast po zamknięciu oczu usneła.

Ciemne czarne chmury wisiały nad doliną już od kilku dni. Ale co było najdziwniejsze do dzisiejszej nocy nie spadła ani kropla deszczu. Nocną ciszę przerwał potężny grzmot. Przez chwilę noc zamieniła się w dzień. Gdy grzmot ustał duże krople zaczęły spadać na ziemie.

-Cholera znowu zmoknę – pomyślałem.

Tkwiłem na skraju lasu już od kilku godzin. Ukryty w gęstwinie krzaków byłem niewidoczny dla nikogo kto nie umiał choć troszkę tropić i wychwytywać małych znaków na ziemi. Czekałem na człowieka w czerwonej szacie i jego bestie. Od kilku dni okoliczne wioski były niszczone przez tą bestię. Z chęcią zgłosiłem się na ochotnika żeby ja wytropić i zabić. Lubiłem wyzwania, lubiłem pomagać innym ludziom.

Deszcz lał jak z cebra. Duże ciężkie krople szybko zmoczyły mnie całego.

Z zadumy wyrwał mnie szelest trawy. Ktoś przedzierał się przez krzaki. Uważnie obserwowałem by po chwili dostrzec człowieka w czerwonej szacie. Tego na którego czekałem. Ale był sam co mnie zdziwiło gdyż z opowiadań ludzi wiedziałem ze zawsze towarzyszy mu ta czarna bestia. Postanowiłem poczekać i poobserwować. Musiałem mieć pewność że bestia także się pojawi i będę mógł ją zabić aby więcej nie terroryzowała okolicznych wiosek.

Gościu w czerwonej szacie wyszedł na środek polany, ukląkł wyjął z kieszeni czarną księgę i zaczął coś do siebie mamrotać.

Już chciałem wyskoczyć i go zabić gdy zrobiło się niewyobrażalnie zimno. Widziałem swój oddech jak podczas najzimniejszych zim. Z księgi którą położył na ziemi zaczęło wydobywać się lekkie zielonkawe światło. Pomyślałem kto to jest? Co on robi? Słyszałem o magach ale to były tylko opowieści Starego Barda który zamieszkiwał wioskę w której mieszkałem. W sumie nigdy mu nie wierzyłem a tu przed moimi oczami pojawia się czarna bestia przywołana przez maga w czerwonej szacie.

Bestia była ogromna na oko 2 metry wzrostu ogromne ramiona i długie szpony zamiast palców. Byłem zszokowany tym co zobaczyłem. W jakimś dziwnym języku człowiek w szacie coś powiedział a bestia udała się w stronę najbliższej wioski. Dobrze że kazałem w wiosce zabarykadować wejście i wszystkie możliwe przesmyki. Na czatach mieli stać najbardziej odważni woje aby w razie potrzeby przegonić bestie. Olbrzym powoli ruszył przed siebie. Ja chwilkę poczekałem chciałem zabić maga na początku aby nie mieć z nim więcej problemu. Powoli wstałem wziąłem lance w dłoń i szybkim susem doskoczyłem do maga. Był kompletnie zaskoczony kiedy przebiłem do na wylot lanca w okolicach żołądka.

-Kim jesteś? Jak mam się pozbyć tego potwora którego tutaj ściągnąłeś? - krzyczałem do niego

-Nigdy Ci się to nie uda człowieczku – zdążył wycharczeć nim upadł w kałuży krwi.

Odwróciłem się w stronę wioski, i zacząłem biec ile sił w nogach. Bieganie nie było moją najlepszą umiejętnością. Nie miałem problemów z długim bieganie ale biegłem wolno. Dodatkowo tarcza i lanca troszkę mnie zwalniały. Miałem nadzieję że dobiegnę do wioski nim uda się temu potworowi wyrządzić jakąś krzywdę ludziom.

Pomyliłem się i to bardzo. Gdy dobiegłem do wioski brama była wyważona a przy wejściu leżeli ludzie którzy mieli jej bronić. Okropny widok ciała rozdarte na pół. Nie miałem czasu przypominać sobie ich imion. Wbiegłem z impetem na środek wioski i to był mój błąd. Kątek oka dostrzegłem ruch a kiedy się obróciłem zobaczyłem tylko żółte ślepia bardzo blisko mnie, a potem ból. Okropny ból wydobywający się z mojej klatki piersiowej. Bestia przecięła mnie od lewego obojczyka do prawego biodra, nie zdążyłem zareagować. Upadłem na kolana. Potwór szykował się do następnego ataku. Czas zwolnił. Przypomniały mi się obrazy z mojego życia

Wołali na mnie Pasterz. Shepherd. I to nie dlatego że opiekowałem się owcami. Od zawsze pomagałem ludziom jak tylko mogłem. Trzeba pomóc przy zbiorach, nie ma problemu. Przynieść drewno z lasu z chęcią pomogę. Czerpałem radość mogąc pomagać ludziom z wioski. Z czasem dorobiłem się mojego przydomku Pasterz. Po części wzięło się to także z tego że jak gdzieś chodziłem zawsze miałem przy sobie długi wystrugany kawałek kija. Po powrocie z przymusowego przeszkolenia wojskowego zacząłem posługiwać się wymyśloną prze zemnie bronią. Długi szpiczasty kawałek drewna na końcu przyozdobiony metalowym zakończeniem a do tego tarcza. O wiele lepiej spisywała się niż miecz i tarcza.

Czułem ogromny ból z mojej klatki piersiowej. Dlaczego akurat w takim momencie wzięło mnie na wspominki? Ciemność ogarniała mój umysł/

-Otwórz oczy Pasterzu- usłyszałem w głowie

Po otworzeniu ukazał mi się piękny ołtarz a na nim stała kobieta z dwoma parami skrzydeł.

-Jesteś Obudzonym Pasterzu – powiedziała w moim kierunku

-Kim jestem? - odpowiedziałem

-Posiadasz w sobie moc ale nie umiesz nią władać. Pokaże Ci początek drogi, reszty będziesz musiał się nauczyć sam.

Aggggghhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhh potężny zastrzyk energii uderzył mnie. Przed sobą widziałem bestie ale jej atak był wolny. Bez problemu go uniknąłem turlając się na prawą stronę. Moja rana zagoiła się w przeciągu chwili. Jak to możliwe? Potwór był tak samo zaskoczony jak ja. Nie dał mi chwili spokoju. Biegł w moja stronę. Wziął zamach prawą łapą i ciął mnie w lewy bark. Zasłoniłem się tarcza. I wyprowadzając cios lancą raniłem do w lewe udo. Rozcięcie natychmiast zaczęło krwawić. Ale potwór był o wiele wolniejszy a ja jak by szybszy. Byłem wypoczęty pełny energii. Czy to ma związek z wizją? Musi mieć skoro moja rana się zagoiła. Bestia ryknęła i wystrzeliła w moim kierunku. Odchyliłem się lekko w prawo i cały impet włożyłem w wyprowadzenie ciosu. Celowałem w miejsce gdzie powinno być serce. Udało się trafiłem a serce zostało na końcu mojej lancy. Potwór padł na kolana i już więcej się nie podniósł.

-Jesteś Obudzonym – powiedział ktoś za moimi plecami.

Już drugi raz słyszę ten zwrot. Obudzony. Gdy się odwróciłem ujrzałem Starego Barda z mojej wioski.

-Chodź ze mną Pasterzy, wszystko Ci wyjaśnię. Wyciągnąłem lance z ciała bestii, przewiesiłem ją przez plecy i poszedłem za Bardem szukając odpowiedzi.

Zawiodłem jako bohater, bestia wymordowała cała moją wioskę, muszę żyć z tym piętnem.

Poczułem, jak ktoś trzyma mnie za ramię i potrząsa nim. Chciałem go odtrącić, krzyknąć by mnie zostawił. Od wielu dni nie zaznałem porządnego odpoczynku, chciałbym tylko się wyspać nic więcej. Czy tak wiele wymagałem? Kolejne szarpnięcie przerwało moje rozmyślania. Otworzyłem oczy tylko po to, by zamknąć je ponownie, gdy oślepiło mnie światło.
- Avarro! Wstawaj, potrzebujemy cię! - Ponaglający głos, który zawsze przypominał mi bitą śmietanę z odłamkami szkła. Rozalie, moja uparta jak stado gryfów przyjaciółka, która jak zwykle nie zamierzała jeszcze dawać za wygraną. Choć nie musiała już mnie dłużej tarmosić, miałem wrażenie, że robi to tylko coraz mocniej. Po raz kolejny zastanawiałem się czy czasami to szarpanie nie sprawia jej dzikiej przyjemności. Teraz jednak wybudzony już ze snu nie zamierzałem do niego wracać. Wiedziałem gdzie jestem i po co tu jestem. Czułem też, czemu budzi mnie w środku nocy, świecąc mi latarnią po oczach. I niestety nie pomyliłem się.
- Przyjechali kolejni. Wielu ciężko rannych... - W jej głosie brzmiała troska. O mnie czy o nich? Czy to miało jakieś znaczenie? Ponownie otworzyłem oczy i spojrzałem na przyjaciółkę przytomniej. Jej rude, sięgające ramiom włosy były jak zwykle uczesane, choć od dawna nie miała okazji ich umyć. Nikt z nas nie kąpał się od początku tej wojny. A mimo to o nie dbała jak mogła... Odrobina normalności w tym ogarniętym szaleństwem miejscu.
Poczułem uścisk na podbródku, gdy ta drobna dziewczyna chwyciła go swoimi smukłymi palcami. Psiakrew, zapomniałem już, jaka jest silna... Czego jednak spodziewać się po diablicy? Czarne jak smoła rogi, równie ciemne kości skrzydeł i czerwona niczym wino błona między nimi. Oraz, oczywiście, ogon - cienki, długi i chwytny ogon. Jednak teraz widziałem tylko jej oczy, których intensywna barwa przypominała tętniczą krew. Wbijała we mnie spojrzenie, w którym odbijała się irytacja.
- Ruszaj. Ten. Swój. Elfi. Zadek. - Oj, zdecydowanie ją wkurzyłem, skoro zaczęła akcentować każde słowo. Nie czekałem aż postanowi użyć siły. Wstałem i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Choć ciemność skrywała szczegóły, znałem je jak własną kieszeń. Długi barak, z tuzinem prostych, piętrowych łóżek. Jedyną rzeczą, jaka w teorii zapewniała mi tu prywatność, była niewielka szafka obok każdego posłania, mająca może stopę szerokości i głębokości i ze dwie wysokości. Trzymałem tam pamiątki z czasów, gdy życie było spokojniejsze. Kiedy ostatni raz tam zaglądałem? Odruchowo wyciągnąłem rękę w jej kierunku, powstrzymałem się jednak. Teraz nie czas na to.
- Chodźmy. - Wychodząc sięgnąłem po swój kitel, który dawno już stracił swą niewinną biel.

Razem z Rozalie weszliśmy do lazaretu, gdzie już zdążono wnieść nowych rannych. Zmarszczyłem nos, gdy uderzył we mnie zapach moczu, ropy i krwi. Jakoś nigdy nie potrafiłem się do tego przyzwyczaić. Krzyki oraz płacz nie pomagały. Wiedziałem, że nie wszyscy z nich przeżyją. Nim zdążyłem rozeznać się w sytuacji, poczułem, jak ktoś mnie odpycha. Obejrzałem się zdezorientowany. Ujrzałem dwóch krasnoludów ledwo dających radę udźwignąć nosze z potężnym mężczyzną, prawdopodobnie niedźwiedziołakiem. Brakujące ramię, choć pobieżnie opatrzone, wciąż mocno krwawiło. Mężczyzna był blady jak ściana, moje doświadczenie mówiło mi, że bez natychmiastowej pomocy prawdopodobnie nie dożyje wieczoru.
- Zaczekajcie! - Obserwowali mnie zdziwieni, nie przejmowałem się tym jednak. Sięgnąłem wgłąb siebie, ku przyjemnemu ciepłu. Zawsze wyobrażałem je sobie jako błyszczącą kulę światła, przepełnioną mocą. Zamknąłem oczy i położyłem dłonie na rannym. Przelałem w niego swoją magię. Czułem jego ciało, w ten dziwny sposób tak jakby było moim własnym, a równocześnie zupełnie obcym. Czułem, jak jego klatka piersiowa unosi się wolniej, oddech się wyrównywał.
Machnąłem ręką, dając im do zrozumienia, żeby szli dalej. Poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Spojrzałem za siebie i ujrzałem Rozalie, również przebraną już w swój kitel. Jej twarz wyrażała troskę.
- Tylko nie przemęczaj się. Wszystkich nie uratujesz. - Pomyślałem, że jak na demona ma całkiem dobre serce. Uśmiechnąłem się do niej z wdzięcznością i skinąłem głową. Zabraliśmy się do pracy.

Wstałem i przetarłem czoło. Ile czasu minęło? Zdawało mi się, że całe wieki od chwili, gdy zaczęliśmy. Jednak miałem przy tym wrażenie, że tylko oddalam się od celu. Na miejsce każdego, któremu pomogłem, przynoszono dwóch nowych. Demony, krasnoludy, elfy, nawet driady, a to dopiero początek wyliczanki. Od tygodnia liczba rannych z dnia na dzień rosła. Ci, którzy odzyskiwali przytomność opowiadali, że front stale przesuwał się na korzyść wrogiej armii. Że wojna już dawno została przegrana. A jednak nikt z nich nie chciał się poddać, rozumiałem to aż za dobrze. Oni wszyscy walczyli dla nas. Dla swoich matek, rodzeństwa, dzieci, ale też dla obcych ludzi. Dla takich jak ja. Byli bohaterami, którzy gotowi byli oddać życie za to, co kochali. A ja... Ja nie mogłem pozwolić im umrzeć. Nie byłem wojownikiem, nie wiedziałem, czy potrafiłbym zabić inną istotę, nawet gdyby od tego zależało moje życie. A jednak każdego dnia walczyłem. O nich. Żeby mogli ponownie z okrzykiem na ustach i mieczem w ręku rzucić się w wir walki. Czy przez to posyłałem ich na śmierć? Nie wiem... Ale miałem nadzieję. Nadzieję, że moja walka nie idzie na marne. Wiarę w to, że dzięki temu wygrają. Wszyscy wygramy.
Ruszyłem pomiędzy rannymi, których układano już na ziemi. Za mną podążał gnom niosący tacę z narzędziami. Ostrożnie stawiałem kroki. Choć mieliśmy magów takich jak ja, uzdrowicieli mogących zasklepić nawet poważne rany, nie byliśmy w stanie wyleczyć wszystkich od razu. Gdybyśmy mieli wykorzystywać magię do pełnego uzdrowienia rannych, bylibyśmy w stanie pomóc może kilkunastu, kilkudziesięciu. Mieliśmy ich jednak znacznie więcej, więc zamykaliśmy tylko śmiertelne rany, pozostawiając resztę w rękach zwyczajnej medycyny.
Minął mnie chudy mężczyzna z misą pełną czerwonej wody i szmat. Rzadko mieliśmy okazję rozmawiać, nie wiedziałem nawet, jakiej jest rasy, choć z wyglądu przypominał zwykłego człowieka. Znałem za to jego imię. Tesusil. Dobry z niego gość, choć trochę nerwowy. Zawsze pomagał jak tylko mógł - za to go lubiłem.
Zatrzymałem się przy minotaurze, którego wniesiono już jakiś czas temu. Z dawniej groźnie wyglądającego pyska została krwawa miazga, a jednak jego wola walki pozwoliła mu przeżyć. Znów sięgnąłem po magię, otulając potężnego pół-byka uspokajającym zaklęciem. Gdybym tego nie zrobił, mężczyzna w przypływie bólu mógłby mnie zabić. Ostatnie miesiące zmusiły mnie do wypracowania podzielności uwagi godnej mistrza. Nie przerywając podtrzymywania zaklęcia, sięgnąłem po szczypce i ostrożnie zabrałem się za usuwanie fragmentów kości, które finezyjnie wystawały z głowy rannego. Gdy skończyłem, pozostało mi jeszcze tylko zasklepić okaleczony fragment ciała i założyć opatrunki na mniej poważne rany. Oddałem zakrwawione narzędzia pomocnikowi, a ten natychmiast oddalił się by je umyć.
Świat zdawał się kręcić przed moimi oczami, ciemne plamy zasłaniały widok. Czyżbym zużył zbyt dużo mocy? Pamiętałem, gdy uczyłem się tego w teorii. Ciało maga, gdy zużyje zbyt dużo mocy, zaczyna przekształcać energię życiową w magiczną. Co zazwyczaj kończy się osłabieniem, choć gdybym przesadził, dołączyłbym do tych, których nie udało się uratować, a którzy spoczywali teraz kilka stóp pod ziemią. Gdy najgorsze objawy minęły, spróbowałem wstać, nie bez trudu, ale jednak mi się udało. Przeszedłem pod zachodnią ścianę namiotu, gdzie znajdowały się szafki z medykamentami. Wiedziałem gdzie szukać, z jednej z nich wyciągnąłem niewielką fiolkę z błękitnym płynem. Przypominał swym kolorem bezchmurne niebo latem, zamknięte w tej małej szklanej buteleczce. Kiedyś dałbym wiele za łyk tego świństwa. Teraz jednak patrzyłem na nie z obrzydzeniem. Płynna magiczna esencja, której jedna taka dawka regenerowała całą manę. Och, jaki byłem zachwycony, gdy pierwszy raz jej próbowałem... Od tego dnia minęło jednak wiele dni. Dni wypełnionych piciem tego ekstraktu po kilkanaście razy w ciągu doby. Wyciągnąłem korek i odłożyłem go na blat. Wolną ręką zatkałem nos, drugą przechyliłem fiolkę, wlewając miksturę do gardła, z pominięciem języka. Potrzebowałem całej silnej woli, żeby powstrzymać wymioty. Naprawdę kiedyś piłem to z przyjemnością? Wyrzuciłem puste szkło do pojemnika z magicznymi odpadkami. Odwróciłem się, spoglądając na wszystkie te istoty, którym staraliśmy się pomóc. Udawałem, że nie widzę tych ciał, które zakryto już prześcieradłami. Tych, którym nie mogliśmy pomóc... Musiałem dać z siebie więcej. Wygrać ze zmęczeniem, ze słabością. Skoro oni potrafili walczyć do końca, ja również dam z siebie wszystko.

Podniosłem wzrok znad demona, któremu właśnie naprawiałem przebite płuco. Panujący półmrok tylko dodatkowo mnie męczył. Mimo to i tak byłem wdzięczny, że magiczne lampy umieszczone pod sufitem dawały choć trochę światła. Praca zbliżała się ku końcowi, jakimś cudem daliśmy radę. Ci, dla których wyrwałem dodatkowe godziny życia, w nocy będą pod opieką felczerów. Wiedziałem, że zajmą się nimi. A jednak mimo to czułem, że jak zwykle część rannych nie dożyje poranka.
Poczułem jak ktoś kładzie dłoń na moich plecach. Gdy się obejrzałem, zobaczyłem Rozalie.
- Już wystarczy na dzisiaj. Ledwo się trzymasz.
- Wciąż mam siłę. Mogę jeszcze coś zrobić. - Na moje słowa tylko pokręciła głową, uśmiechając się lekko. Westchnąłem. Znała mnie aż za dobrze. Ledwo widziałem na oczy. Pozwoliłem się jej poprowadzić z powrotem do sypialnego baraku. Nawet się nie przebierałem, nie było potrzeby. Za parę godzin znów przyjdzie mnie budzić. Wraz z nią przyjdzie kolejny dzień wypełniony walką o życie tych, którzy ryzykują je zamiast mnie. Zamknąłem oczy, odpływając do krainy snów...

Nie pamiętam już przez ile dni spoglądam na tę przeklętą wodę. Nawet gdy przymknę oczy to widzę nie czerń, nie biel, ale błękit. I jeszcze to kołysanie, które sprawia, że masz ochotę rzygnąć po raz piąty. Nie mówiąc już o tym, że jeden z naszych nie ma zamiaru zamknąć mordy i co chwila nawija o swojej pannie, którą niebawem... ujrzy. Mogę przysiąść, że jeżeli w przyszłości mieliby mi zapłacić w kufrach złota, to nie zgodziłabym się na tego typu przygodę. Chyba, że nie ma co się do gara wrzucić. Wtedy bierze się dosłownie każdą robotę...

Była nas może z czterdziestka. Czterdziestka osób, których zawsze łączyła wzajemna pomoc i chęć wspinania się po drabinie chwały. Odnosiliśmy lokalne sukcesy, czasem zdarzało nam się asystować większe bractwa i mieć swój udział w kształtowaniu polityki na szczeblu kontynentalnym. Uwierzyłeś? My też. Z początku było to dla nas wielkie osiągnięcie i cieszyliśmy się z każdego ochłapu, który nam nędznie rzucano pod nogi. Nigdy jednak nie znaczyliśmy tyle, by konkurować z największymi szychami pośród naszej nacji. Bywało tak, że nasi wielcy sojusznicy potrzebowali pomocy, więc godziliśmy się im oddać nasze ostrza. Wtedy dostawaliśmy nieco więcej łupu wojennego, ale nie na tyle, aby znacząco podnieść nasz status.
W końcu wróg zbroi się cały czas, więc trzeba używać coraz lepszych materiałów. To chyba normalne, że zbroi się profesjonalistów?
Wszyscy to rozumieli. Lecz zastąpione zbroje i miecze bardzo rzadko trafiały do rąk pomniejszych gildii. Nawet w formie wymiany i kupna.

Tym razem miało być inaczej.

Zostawiłam za sobą wszystko to, co ludzie nazywają światem. Zostawiłam jeden z największych cudów architektonicznych. Artyści, majstrowie, inżynierowie - wszystkich łączyła wizja schludnego miasta. Niezwykle piękne, czyste, posiadające pałac z białego marmuru. Było w tym mieście dosłownie wszystko i śmiało można było je nazwać rajem. Mimo to ludzie dla chwały zdecydowali porzucić dobre trunki, wyśmienitych bardów, tancerzy, egzotyczne owoce, złoto, dom... i rodzinę. W moim przypadku była to siostra i oddałabym zupełnie wszystko, aby zobaczyć na jej ustach uśmiech. Liczyłam godziny do spotkania, podczas gdy inni nie mogli przeżyć bez doczesnych uciech. Chyba nie mam prawa ich oceniać, jednak czego się spodziewać po ludziach, którzy całe życie spędzili w takich luksusach?
Tak, ja do tych osób nie należę. Szczęście, czy nieszczęście - ciężko mi określić.

Chlust. Zimny dreszcz przeszył moje ciało, gdy woda wlewała mi się do buta. Po morderczej walce z żywiołem udało nam się dostrzec do kupieckiego miasta. Postanowiliśmy się rozejrzeć przed wyładowaniem towaru i ocenić stan bezpieczeństwa. 15 naszych statków czekało teraz z dala od brzegu na znak. Podzieliliśmy siły na nierówne części, aby nie pozostawiać towaru bez opieki zbrojnej. Nigdy nie wiadomo co komu strzeli i nikt też nie miał o to pretensji.
Było popołudnie, dość szaro i ponuro. Nie było jednak na tyle ciemno, by pozapalać podręczne latarenki. Ruszyliśmy więc przed siebie na spotkanie z kupcami.
Było ich kilku, towarzyszyła im uzbrojona ochrona. Mieli zimne, puste spojrzenia i uważnie nam się przyglądali. Odpłaciliśmy się tym samym, w myślach analizując otoczenie.

- Hola! Wieziecie sery z przyprawami? - bogato ubrany kupiec wyszedł nam na spotkanie. W dłoni trzymał drewniane liczydło i plik zapisanych pergaminów.
- Tak. Oraz tkaniny.
- No to żeście w końcu trafili! Już myślałem, że was bogini pozatapiała - kupiec rozpromienił się i zaraz potem wymienił uścisk dłoni z naszym handlarzem - Chodźcie. Część osób pochowała się w karczmie, bo zapowiada się na burzę...

Uśmiechnął się kwaśno, po czym podjął temat interesów, żywo przesuwając drewniane koraliki po liczydle.

Nasi zwiadowcy wrócili niewiele później z oględzin. Dowodzący zwiadem czym prędzej podszedł do mnie, by na osobności przekazać nowiny.
- Czysto. Żadnych machin, statków, czy zbiorowisk. Nawet miejscowi nic nie widzieli. Możesz dać znak.
- Gdzie Lincoln? - zapytałam, nie mogąc doszukać się jednego z tropicieli.
- U swojej, no wiesz. Całą drogę o niej ględził.
- Nie mógł poczekać? Najpierw robota, potem uciechy.
- Był cały czas ze mną, wszystko w porządku.
Wyjęłam lunetę i starałam się wyłapać brakujący element. Nie zdążyłam się porządnie rozejrzeć, a do mych uszu doszedł szczęk łańcuchów. Instynktownie odwróciłam się i zauważyłam, jak nasze statki powoli płyną do brzegu. Znieruchomiałam.
- Przecież ja nie dałam znaku...
Spojrzałam przez lunetę jeszcze raz, tym razem obserwując statki.
- Co oni odwalają... - w tym momencie kątem oka zauważyłam kogoś, kto unosił w górze kostur i rozjaśniał go szarym blaskiem w określonych sekwencjach. Dokładnie taki sam motyw miałam uczynić ja, gdy wszystko było w porządku.

Ale nie było.

- Czy ty... - wyjąkałam, zupełnie nie spodziewając się takiego obrotu spraw.
- Nys, musisz uciekać. Lubię cię i naprawdę nie chcę oglądać twojego trupa...
- Zrobiłeś to? - głos drżał mi, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę.

Niski ton bojowego rogu rozbrzmiał w okolicy. Gęsta warstwa chmur poruszała się niespokojnie, jakby rzeczywiście zwiastowała burzę...

W jednej chwili zleciały na nas wywerny dosiadane przez ludzi. W ich dłoniach iskrzyły się łuki, gotowe do zadania śmiercionośnego strzału. Niezwykle precyzyjne strzały szyły w nas jakbyśmy byli tylko nieznaczącą zwierzyną. Próbowaliśmy odeprzeć nalot czarami, posyłając w stronę latającego natręctwa pociski energii. Lodowe kajdany, sznury ognia i pętające rośliny miały wystrzelić w latające stwory, podczas gdy na ziemi toczyły się walki z ochroną kupców. Tak się jednak nie stało. Nasi magowie zostali unieruchomieni kamiennymi pięściami przez naszych sojuszników i zaraz potem poderznięto im gardła. Do tych, którzy żyli, nie mogliśmy się przebić, gdyż z każdej strony czekał na nas dobrze uzbrojony wojownik. Nie wiedziałam co robić. Nasze oddziały na statku zostały wyrżnięte w pień, a trupy zepchnięte do wody. Zdradzono nas, lecz nadal nie wiedziałam dlaczego.

- Zapłacili ci... - zwróciłam się do mojego zwiadowcy. Trzymał w dłoniach dwa krótkie miecze i w całej tej niepewności wyglądał żałośnie - ILE CI DALI?! - mój ryk słyszał tylko on. Wrzawa walki, trzask łamanych kości i niekończącego się bólu wypełniała każdą rzecz i istotę.
- Było nas za dużo. A ziemi coraz mniej...Gdyby obiecano ci tyle, zrobiłabyś to samo. Akurat ty powinnaś o tym bardzo dobrze wiedzieć.
Nie zdążyłam nawet zdjąć kostura z pleców. Wizja ostrzy, które przebijają moje ciało sprawiła, że zrobiło mi się ciemno przed oczami. Starałam się opanować i wyciągnąć zza pasa nóż, lecz w tym momencie poczułam ból w głowie. Coś twardego trafiło mnie w tył głowy, a zdrajca wykorzystał to. Złapał mnie za gardło i powlókł przed morze, wbijając miecz w brzuch.
- Lincoln pozdrawia. Nie wychylaj się. I nie wracaj.

Ostrze ostatni raz przebiło mój bok. A potem czułam już tylko wodę... wszędzie wodę. Przeklętą błękitną wodę, teraz zabarwioną na czerwono. Widziałam jak ciała unosiły się na powierzchni, widziałam przerażone twarze, niemy krzyk i zdziwienie. Niektórzy nawet nie zdążyli dobyć mieczy. Mój czas się jednak nie zakończył. Zamknęłam oczy i spróbowałam skupić się na zaklęciu opartego o magię powietrza. Starałam się wyczuć bąbelki powietrza i skleić je w jedno przy pomocy magii, włączając w to sztukę wody. Dzięki temu zapewniłam sobie prowizoryczną ochronę i niezbędny tlen. Nie mogłam wypłynąć na powierzchnię i nie miałam nawet ku temu powodu. Widziałam wszystko doskonale. Iskry zaklęć, które nawet nie zdążyły zapłonąć a już zostały zgaszone...

Byłam wściekła. Zła, że nie zauważyłam nic wcześniej. Że oplotła mnie bezsilność. I że wszystko się tak potoczyło. Myślałam o moim domu. O mieście cudów, wielkim i wspaniałym. O wzorze do naśladowania, gdzie magiczne płoną latarnie i gdzie przez cały czas trwa zabawa. Dobrze jednak wiecie, że miasta mają dwa oblicza. Oficjalne... i te, które najchętniej by spalono razem z mieszkańcami. Zawsze jest bieda. Ktoś musi być biedny, by inny mógł być bogaty. Tak też stało się dzisiaj. Sprzedano nas... za jakąś ziemię i posadkę. Sprzedano kilkadziesiąt osób dla własnej satysfakcji i dumy. Dla chwały. W końcu wojownicy walczą tylko o to, czyż nie? Szkoda, że niewiele wie, w jaki sposób tę chwałę osiągnęli...

i co z Tymi wynikami xD...?

Też jestem ciekaw które opowiadania wygrały :)

Sporo ciekawych tekstów.

Z racji iż miałem napięty grafik a opowiadania są ... WOW, to pozwolicie, że uszczknę trochę więcej czasu. Postaram się również aby prezentacja zwycięskich prac miała charakter bardzo interesujący wizualnie. Myślę, czy po ogłoszeniu zwycięzców nie sprawić wam pewnej niespodzianki. Dajcie mi chwilkę :)

Wybór był ciężki... nawet bardzo. Dlatego zwycięzcami jest 17 osób. Udało się pozyskać 7 dodatkowych kluczy aby zminimalizować straty. Powiem więcej, podczas oceniania w pewnym momencie jedynym słusznym kryterium stał się styl, powtórzenia lub brak jakiejkolwiek interpunkcji/polskich znaków. Żałuję, że nie miałem więcej kluczy, bo wtedy mógłbym nagrodzić niemal wszystkich. Talent ogromny, przyjemne opisy sytuacji, rozbudowane środowisko, otoczenie i budowanie grozy w niektórych pracach. Jestem pod ogromnym wrażeniem wysiłku jaki włożono w każdą historię, każdy "dzień wojownika".

Bez przedłużania zwycięzcy: byczsek, damiool, domski47, Kotkowski, pawelsoszynski, Mioll, Melegaunt, Sathay, Zolikey, Maksymilianmaks, sadocelot, kubazzz, neo2001, jikini, Shepherd, Olinys, Assicis.

Nie chcę jednak aby bez echa przeszedł wysiłek niemal wszystkich uczestników. Że niby takie prace mają zostać zakopane w potoku forumowych rozmów? Tym samym od jutra codziennie na portalu w postaci newsa pojawia się dwa/trzy wasze opowiadania aż do wyczerpania zapasów. Myślę, że całkiem niezłą nagrodą pocieszenia będzie możliwość przeczytania kilku miłych komentarzy, otrzymania konstruktywnej krytyki a może nawet kopniaka aby ciągnąć twórczość dalej, prywatnie? Rozmawialiśmy o tym ostatnio w gronie administracji, że ciekawą twórczość warto promować. Gdzie jednak znajdę lepszą niż pośród waszych prac?

Całość przybierze taką formę. Mam nadzieję, że inicjatywa się spodoba! Pozdrawiam

nWMmfbY.jpg