Nikt nie spodziewał się jego przybycia. Czy to przekrzykujące się mewy, tak nagle zamilkłe, gdy zza horyzontu wyłonił się jego obły kształt, ciągle i ciągle powiększający się i rosnący z minuty na minutę, kołysząc się i tańcząc na ciemnoniebieskich morskich bałwanach, zbliżał się do portu, niczym człowiek na skraju życia spotykający się oko w oko ze śmiercią. Nieubłaganie i nieustannie. Tak samo i słońce, zmieniwszy barwy na te odpowiedniejsze dla wieczoru, zdziwiło się, gdy ciemna sylwetka okrętu stanęła przed jego świetlistym wzrokiem. Pierwsze gwiazdy, a także nietaktownie punktualny księżyc podzielali to uczucie, a więc skoro takie wszechistnienie doznało tego niepomiernego uczucia, jak w tym przypadku czuć się musieli wszyscy ludzie zamieszkali na wyspie?
Obdarte z człowieczeństwa wraki, przywdziane w ludzkie powłoki, ze ściągniętą skórą i błądzącymi szaleńczą oczętami, które wdziały już niejedno. Ciągłe napięcie i atmosfera strachu odcisnęły swe piętno na powierzchowności wyspiarzy, ale to co niewidoczne dla ludzkiego wzroku, stan psychiczny, zdawał się być w jeszcze gorszej kondycji. Dlatego też, kiedy pierwszy z wyspiarzy dojrzał majaczący w oddali okręt, krzyknął radośnie czym zasiał w porcie atmosferę radości, triumfu i oczekiwania, które miało w sobie pewien osobliwy urok naznaczony ulgą. Lecz nadzieja szybko uciekła z oczu wyspiarzy, a na jej miejsce wkroczyły rozpacz i charakterystyczne dla nich przygnębienie. Uśmiechy machinalnie zamieniły się w nic nie znaczące grymasy i pomyśleć, że te wszystkie fale uczuć i ludzkich emocji rozchodzących się po całej ich gammie, spowodował jeden tylko statek, najpierw bezimienny, niezidentyfikowany, potem spowity czarnym, obezwładniającym odorem swej własnej legendy. Więc gdy okręt przybił do portu i zacumował, nikt już się nie cieszył, bo czy wioskę mogło spotkać coś gorszego niż przybycie Bladego Lica?
Dziwne to było, kiedy do portu zawitała mgła, zalegając nawet w najciemniejszych zakątkach wyspy. Miała w sobie coś złowrogiego, nieprzeniknionego. Zdawało się, że to sam okręt wyrzygiwał s siebie kłęby obłoku.
I gdy otwarła się klapa, a rampa została spuszczona, żeglarze zaintonowali najsmutniejszą pieśń, jaką zrodził ten świat. Pochodząca z samych głębin morskich, zawierająca w sobie beznadzieje utraconej siły, tęsknotę straconej miłości czy nawoływanie olbrzymów uwięzionych w bezwzględnej pułapce czasu. Odległe, niskie krzyki rozchodzące się gdzieś na granicy świadomości, zawierające w sobie obietnice, które nigdy nie zostaną spełnione. Kapitan statku, wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, schodząc po drewnianej rampie, ciągnął za sobą na wpół sprawną, prawą nogę, dwukrotnie chudszą od jej lustrzanej siostry. Krocząc zdawało się, jakby wybijał rytm pieśni śpiewanej przez swoich podwładnych i gdy stanął już na szerokim molo, głosy się urwały i nastała dojmująca cisza, którą mężczyzna zdawał się napawać. Zaległa groza i pełne wyczekiwania napięcie, czyli warunki, w których kapitan Bladego Lica zdawał się czuć najlepiej.
- Witajcie – rzekł wreszcie, a glos jego, niski i zachrypły od prawdziwego, morskiego rumu, przeciął ciszę niczym doskonale wymierzona strzała o grocie zrodzonym do zadawania bólu. – Nazywam się Dzz Vandenvil, ale zwą mnie Czarny Mór. Pewnie to dlatego, ze gdziekolwiek się pojawię, pozostawiam za po sobie śmierć, lecz to nie jest prawdą. Przynajmniej nie dziś, bo jak słyszałem, a jak dziś naocznie się przekonałem, to mnie zastałą dziś śmierć. Jesteście zdziesiątkowani, a zaraza, która was spotkała gorsza jest od samej dżumy. – nie przerywając, Dzz kroczył po spróchniałych deskach mostu ku stałemu lądowi, gdzie już czekał na niego szpaler utworzony przez wyspiarzy i kiedy znalazł się pomiędzy nimi, mówiąc patrzył im głęboko w oczy, jakby chciał wejrzeć przez nie w głąb człowieka, tak daleko, gdzie mieszkała już tylko dusza, ciemna albo jasna, skażona bądź czysta. – Złe dla was czasy nastały, drodzy przyjaciele, lykantropia gorsza jest od dżumy, bo w tym drugim przypadku przynajmniej wiecie, przeciwko komu walczycie, a w waszym przypadku brat nie może wierzyć bratu, a dziecko własnej matce. I tak patrząc na was me serce pęka z żalu, dlatego chce wam pomóc. Tak jest, właśni ja, Czarny mór, kapitan na statku, który zbudowany został na krańcu świata, po drugiej stronie granicy istnienia, właśnie ja, ten sam, który powity został przez spienione odmęty oceanu, tak jest, chcę wam pomóc! A jak, pewnie zapytacie mnie? – Po tych słowach, Dzz wyciągnął z kieszeni mały, drewniany stolik, który nadawać by się mógł jedynie jako wyposażenie domku dla lalek. – Oto magia, moi drodzy.
Kapitan pstryknął palcami lewej ręki, a miniaturowy mebel, w kanonadzie iskier i syczenia przypominającego gaszenie pochodni w zimnym kuble wody, począł rosnąć i kiedy osiągnął już rozmiary przeciętnego stołu kuchennego, Czarny Mór ponownie użył swych palców, tym razem prawej ręki i w jednej chwili na meblu rozsiadło się pięć fiolek z gęstym, wyrazistym płynem. Każde z naczyń zawierało miksturę w innym kolorze, a były to patrząc od lewej: